Migdałowe serce: Cruel World 10
O barakach, sądach i salonach gier
Edmund Niziurski
– „Salon wytrzeźwień”
Ocknąłem się z
potężnym bólem głowy. Uchyliłem ociężałe powieki, próbując dostosować swą
świadomość do ogólnie panującej rzeczywistości. Przez kilka pierwszych sekund
po prostu patrzyłem tępo przed siebie, by w końcu zdać sobie sprawę, że otaczała
mnie całkowita ciemność. Próbowałem rozprostować ręce i nogi, jednak nie byłem
w stanie tego uczynić – byłem mocno związany, z czego zdałem sobie sprawę po
dłuższej chwili. Nadgarstki i kostki przewiązane miałem szorstkim niczym
szczecina sznurem. Leżałem tak w całkowitych, egipskich ciemnościach,
przekręcając się z boku na bok i wijąc niczym oślizgły robal.
Przewalałem się
na zimnym, betonowym podłożu, próbując odszukać czegoś, czym mógłbym rozciąć
krępujące mnie więzy. Zdaje się, że gdyby nie działanie narkotyku oraz fakt, że
nie byłem wciąż do końca świadom, co się działo, to wpadłbym w ogromną panikę.
W tamtym momencie ta część mnie, która odpowiadała za liczne rozróby, wzięła
nade mną górę. Nawet specjalnie nad tym nie panowałem. Byłem jednak tak spokojny
i opanowany, jakby ktoś obłożył mnie lodem w gorący dzień. Odwróciłem się na
brzuch. Zaparłem się rękoma o ziemię, po czym napiąłem wszystkie mięśnie,
próbując podnieść się do klęczek. Za pierwszym razem, gdy już zdawało mi się,
że jestem w stanie utrzymać równowagę, przeliczyłem swe siły i uwieńczyłem swój
marny popis efektownym zderzeniem z betonem. Za drugim razem poszło mi znacznie
lepiej. Czułem, jak pot spływał mi po całym ciele, jak moje ubranie jest nim
przesiąknięte. Klęknąłem, niemal przy tym jęcząc z bólu. Dyszałem jak stara,
zziajana lokomotywa, która powoli kończyła swój żywot, każda część ciała drgała
z nadmiernego wysiłku. Zdaje się, że środek, którym zostałem odurzony, wciąż
działał, jednak jego działanie powoli ustępowało. Zamrugałem kilkakrotnie,
próbując cokolwiek dostrzec w ciemnościach.
Byłem w
kontenerze. A przynajmniej taki wydałem wówczas osąd. Po kilku minutach moje
oczy w końcu zaczęły odzyskiwać sprawność lub też raczej to ja nabrałem
odpowiedniej dozy świadomości, by uzmysłowić sobie, że znajdowałem się w takim
samym kontenerze, w jakim przewożone są towary za granicę. Zamknąłem oczy,
wytężając słuch. Przez szum i pisk w moich uszach powoli zaczęły przedostawać
się jakieś przytłumione odgłosy. Jakbym próbował cokolwiek usłyszeć, mając
wetknięte zatyczki. Pierwszym wyraźnym dźwiękiem, jaki do mnie dotarł, był
przejeżdżający samochód. Pojazd przemieścił się tuż obok kontenera, miał stary,
strasznie hałasujący silnik. Dźwięk ten dotarł do mnie, jakbym dopiero co
wynurzył się spod wody, uderzając we mnie niespodziewanie. Aż się skrzywiłem.
Zaczęło padać.
Doczołgałem się
do ściany, po czym oparłem się o nią. Zdaje się, że już całkiem odzyskałem
sprawność w kończynach, choć wciąż byłem związany. Niemniej jednak, po pewnym
czasie kombinowania oraz ciągłych prób nieskończenie kończących się fiaskiem, w
końcu udało mi się wyswobodzić dłonie. Następnie już łatwo przyszło mi
rozwiązać węzeł na nogach. Przez jakiś czas masowałem obolałe kończyny. Nogi mi
ścierpły, z rękoma było znacznie lepiej. Zbierałem się w sobie, by móc w końcu
wstać. Było mi zimno. Deszcz głucho walił w metalowe ściany kontenera. Zdawało
mi się, jakbym brał udział w eksperymencie dotyczącym psychicznych tortur.
Brakowało jeszcze, by woda zaczęła mi kapać na głowę (Jedną z metod tortur jest
powtarzające się w krótkich odstępach czasu kapanie wody na głowę dop. aut.).
Po jakimś czasie udało mi się zlokalizować drzwi kontenera. Wyróżniały się od
pozostałych ścian tym, że gdzieś w rogu miały zamek. Pchnąłem je, mając nadzieję,
że uda mi się wydostać. Niestety, ani drgnęły. Byłem zamknięty od zewnątrz.
Spróbowałem raz, drugi, trzeci. Pchałem je całym ciałem, wkładałem w to całą
swoją siłę. Uderzałem w nie z rozpędu, stałem i waliłem pięściami. Może ktoś by
mnie usłyszał. Za każdym razem, gdy robiłem przerwę w siłowaniu się,
nasłuchiwałem czy ktoś może nie nadchodził, może kogoś zaniepokoił ten hałas.
Obok mnie przejeżdżały tylko co jakiś czas samochody. Nie słyszałem żadnych
kroków, żadnych rozmów. Po prostu samochody. Raz większe, raz mniejsze,
szybsze, wolniejsze. Jednak nikt nie mógł mnie usłyszeć z samochodu. Wdech.
Wydech. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz zimna. Nagle nie miałem już nawet
nadziei na cokolwiek.
Wydawało mi się,
że upłynęły całe godziny, jak nie dni, gdy usłyszałem, że ktoś kręci się blisko
kontenera. Drzemałem oparty o ścianę z liną w dłoniach. Z jakiegoś powodu
czułem się naprawdę wyczerpany. Przesunąłem językiem po spierzchniętych wargach,
podniosłem się chwiejnie. Podszedłem do drzwi, starając się przy tym nie
hałasować. Owinąłem dwa końce liny wokół dłoni i napiąłem ją. Ktoś był pod
drzwiami, tuż obok mnie. Ta osoba otworzyła zamek. Rozległ się huk. Choć
wydawało mi się, że obok mnie ktoś rzucił bombę, to postarałem się z całych sił
nie tracić czujności. Byłem jak gotowa do skoku pantera. Na skraju
wycieńczenia, ale wciąż z ostrymi zębami i pazurami.
Drzwi uchyliły
się. Do środka przedostała się mocna łuna światła LED. Ktoś zrobił pierwszy
krok do środka, światło latarki błądziło po czarnym wnętrzu kontenera. Nie
czekając, aż ktoś postanowi zajrzeć za drzwi, za którymi stałem, rzuciłem się
na osobę, która weszła do środka. Wyrzuciłem ręce przed siebie, po czym je
skrzyżowałem. Zrobiłem pętlę na szyi nieznajomego. Mężczyzna jęknął, dławiąc
się własnym językiem i dusząc. Przez moment wymachiwał jak opętany rękoma we
wszystkie strony, próbując się ratować. Tak się złożyło, że zaszedłem go od
tyłu, nie był w stanie mnie dosięgnąć. Zacisnąłem mocniej pętlę, rozległ się
gardłowy jęk, jakby suchy bulgot wydostał się wprost z najgorszym odmętów
piekielnych. Ale ja byłem jak w transie. Nie czułem nic, nie było we mnie
żadnego współczucia, ani krzty poczucia winy. Mordowałem człowieka niemalże
gołymi rękoma. Puścił latarkę, oparł się o mnie, niemal przewracając nas obu na
ziemię. Podciąłem mu nogi, po czym swobodnie położyłem go twarzą w stronę
podłoża. Ostatni raz wzmocniłem uścisk, tak by mieć pewność, że nie żył.
Poczułem pod sobą coś wilgotnego. Do moich nozdrzy dotarł intensywny i
porażająco obrzydliwy zapach ekskrementów. Zwieracze się rozluźniły.
Wyłączyłem
latarkę. Słyszałem, że na zewnątrz był ktoś jeszcze. Wyjrzałem na dwór. Jak cudownie
było poczuć podmuch zimnego powietrza na twarzy i dostrzec błyszczące na
ciemnogranatowym niebie gwiazdy. To była piękna, październikowa noc. Powietrze
było wilgotne, czułem zapach pleśni, który z jakiegoś powodu kojarzył mi się ze
szkołą podstawową. Przymknąłem na moment powieki. Choć trwało to zaledwie kilka
sekund, to delektowałem się tą nocą, upajałem się, wiedząc, że to był koniec
mojego spokoju.
– Ręce do góry!
– rozległ się krzyk. Mocny, męski głos skierowany był w moim kierunku. Rozległo
się kliknięcie odbezpieczanej broni. Za nim następne i następne. Szum
odbezpieczanych rewolwerów dotarł do mnie jak chmara szarańczy, pustosząca na
swej drodze wszystko, co żywe. – Rzuć broń na ziemię! W tej chwili!
Rzuciłem latarkę
na ziemię. Otworzyłem oczy. Przed sobą miałem reflektory policyjnych samochodów
i chyba cały policyjny oddział specjalny w pełnym wyposażeniu. Facet w czarnej
kominiarce i czapce krzyczał, że mam unieść ręce wysoko i położyć się na ziemi.
Nie chciałem, tak bardzo nie chciałem znów lądować na ziemi. W końcu tyle
godzin spędziłem w tym zapyziałym kontenerze. Lufa beretty dość skutecznie
przekonała mnie do tego, by postąpić wbrew sobie. Położyłem się ostrożnie, ręce
wysunąłem przed siebie. Ziemia była mokra i śmierdząca. Kilka osób do mnie
podbiegło. Ktoś przycisnął mnie ciężkim butem do podłoża, niemal gryzłem już
piach, czułem go między zębami. Ktoś inny złapał mnie bez jakiegokolwiek
ostrzeżenia za ręce, wykręcając je do tyłu. Zostałem zakuty w kajdanki. Zimny
metal nieprzyjemnie ocierał się o moje i tak już obolałe nadgarstki. Jeszcze mocniej
przycisnęli mnie do ziemi, nie widziałem już niczego, nawet swojej przyszłości
już nie potrafiłem dostrzec w zakamarkach mej zamglonej wyobraźni.
– Pierdolony!
Udusił…!
– Kurwa! Kurwa
mać!
– Potwór!
Policjanci
krzyczeli nade mną. Po cholerę krzyczeli. Ktoś poderwał mnie na nogi. Jeden z
jednej, drugi z drugiej strony. Nie stawiałem najmniejszego oporu. Zaciągnęli
mnie do radiowozu.
– Z tego się tak
łatwo nie wywiniesz – oznajmił jeden, szarpiąc mną, wciskając mnie do bagażnika
policyjnej karetki. – Aż ciężko uwierzyć, że taki gówniarz tyle wywinął w swoim
życiu.
Niemal wrzucili
mnie do środka, nie przejmując się za bardzo, w jakiej pozycji wylądowałem.
Potraktowali mnie mało subtelnie, niczym worek ziemniaków. Rzuciłem jeszcze
ostatnie spojrzenie spod zmierzwionych włosów w stronę rozgwieżdżonego nieba,
nim drzwi zatrzasnęły się z zimnym hukiem.
Z samego rana
zostałem zdarty z łóżka przez mało empatycznego klawisza. Facet niemal zawlókł
mnie do łazienki, która łazienkę średnio przypominała. Rząd kurków wystających
ze ścian i kilka zwisających rurek mających pełnić funkcję deszczownicy
prysznica. Spojrzałem na to z powątpieniem. Podłoga była brudna, a na niej, przy
każdym prowizorycznym prysznicy, który nie był niczym odgrodzony, na małych
podstawkach leżały kostki mydła. Mieli podstawki! Jak cudownie.
Byłem w
pierwszej klasie szkoły średniej i trafiłem do aresztu z postawionymi zarzutami
wielokrotnego morderstwa, napaści na funkcjonariusza policji, liczne rozboje,
posiadanie narkotyków, broni białej i palnej, członkowstwo w nielegalnych
ugrupowaniach… Innymi słowy, byłem w wielkiej dupie. Moja przyszłość naprawdę
już nie istniała, a widok tej obrzydliwej, lepkiej i zimnej łazienki tylko
uzmysłowił mi, że właśnie tak będzie wyglądać moja rzeczywistość. A
przynajmniej tak mi się wówczas wydawało. Byłem jak ogłuszony. Klawisz kazał mi
się rozebrać, co zrobiłem bez zbędnych protestów. Nawet jeśli czułem minimalne
skrępowanie przed obcym mężczyzną, to jednak nie byłem sparaliżowany strachem.
Choć gdzieś w głębi czułem panikę, tak na zewnątrz pokazywałem jedynie chłodne
opanowanie.
– Ponoć narozrabiałeś
– stwierdził funkcjonariusz, podając mi stary, zużyty ręcznik. Nie
odpowiedziałem. Wskazał mi kiwnięciem głowy jeden z pryszniców. Podszedłem do
niego i przez dłuższy moment stałem jak słup soli, nie wiedząc, co w zasadzie
powinienem zrobić. Przyprowadził mnie tu, żebym się umył czy może, bym robił
inne rzeczy? – Co tak stoisz? Myj się, masz dzisiaj rozprawę.
Odwróciłem się
do niego przez ramię. Patrzył na mnie obojętnie i z wyższością, tak jak tylko strażnik
więzienny mógł patrzeć na degenerata. To był ten wzrok, który mówił, że miał
się za lepszego niż był w rzeczywistości. Kiwnął na mnie głową, chcąc mnie
pospieszyć. Odkręciłem kurek. Jeden kurek. Zimna woda uderzyła we mnie wraz z
mocnym ciśnieniem. Niemal krzyknąłem, zacisnąłem z całych sił zęby, by tego nie
zrobić. Jednak ewidentnie się skuliłem, co nie uszło jego uwadze.
Zimna. Zimno.
Nie mogę.
Zakręciłem wodę.
Niemal oparłem się o ścianę, dysząc. Serce łopotało mi w piersi z szoku
termicznego, w uszach mi szumiało. Mężczyzna śmiał się za mną.
– Przyzwyczajaj
się! Zdaje się, że od dzisiaj tak będzie wyglądać twoja codzienność, chłopcze.
Namydliłem się
tanim, szarym mydłem. Wszystko umyłem, nawet włosy. Wziąłem głęboki wdech i
zacząłem się wewnętrznie przygotowywać do tego, by odkręcić wodę. Klawisz poganiał
mnie, mówił, że kończy mi się czas. Odliczyłem od trzech w dół, po czym
odkręciłem wodę. Zimny strumień ponownie zderzył się z moją skórą.
Dostałem
więzienne ubranie sądowe – przydużą koszulę. Ubrałem swoje brudne spodnie i
swoją brudną bieliznę, którą nosiłem już droga Amaterasu wiedziała tylko ile. O
dziewiątej przewieziono mnie do sądu. Byłem zakuty w kajdanki i eskortowany
przez dwóch uzbrojonych jak komandosi funkcjonariuszy. Prowadzili mnie niczym
najgorszego na świecie zbrodniarza. I może… Może nim byłem. Patrząc na wszystko
z perspektywy czasu właśnie tak byli traktowani ludzie z najniższej półki, a
biorąc pod uwagę to, co takiego zdążyłem narobić w swoim krótkim, nastoletnim
życiu, to było mało sprawiedliwe traktowanie. Bardzo łagodnie się ze mną
obchodzi. Możliwe, iż ich hamulcem był fakt, że byłem nieletni. Gdybym jednak
teraz dostał wyrok, to pewnie zostałbym skazany na stryczek. Choć wtedy też
chcieli mnie powiesić. Aż śmieszne, że dopiero po latach uzmysłowiłem sobie, że
uciekłem przed morderczą ręką sprawiedliwości.
Sąd kazał mi się
przedstawić, a później płynnie przeszedł do aktu oskarżenia. Przeczytano mi
moje zarzuty. Wydawało mi się, że życie przelatuje mi przed oczami, że każdy
mój oddech był ostatnim. To wszystko działo się naprawdę. Ktoś w końcu
postanowił wymierzyć mi sprawiedliwość. Pomyślałem tylko wtedy, że to był to
jeden z moich najgorszych koszmarów, który właśnie spełniał się w
rzeczywistości.
– Czy oskarżony
przyznaje się do zarzuconych mu czynów?
Spojrzałem na
sędziego. Zaprzeczyłem, choć było to jedno z największych kłamstw w moim życiu.
Oczywiście, że zrobiłem to wszystko. Gdybym był podłączony do wariografu, to
maszyna pewnie zaczęłaby wariować od nadmiaru łgarstwa.
Wówczas głos
zabrał prokurator. Odczytał oświadczenie wraz ze wszystkimi obciążającymi
dowodami.
– Morderca –
powiedział prokurator, przy jednej ze spraw. Nie było to jedyne słowo, które
padło z jego ust. Po prostu był to jeden z wielu epitetów, jakimi mnie
określił.
Zbrodniarz,
zabójca, potwór, sadysta, zamachowiec, kryminalista, kat, gangster.
I wiele, wiele
innych. Przytaczał coraz więcej epitetów z każdą omawianą sprawą. Jednak to morderca
wypowiedziane ze znaczącym akcentem, niemal wycedzone przez zęby, jakby prawnik
miał za moment splunąć w moim kierunku. Patrzył na mnie, wypowiadając to słowo.
Twarz miał wykrzywioną w tak niewypowiedzianym grymasie obrzydzenia, że prawie
sam bym się skrzywił, gdyby tylko to nie było prawdą.
Podał listę
dowodów i dokumentów, jakie miał zamiar przedstawić w toku sprawy. Następnie
oświadczył, że wnosił o najwyższy rodzaj kary.
Powinienem był
okazać skruchę, choć nie potrafiłem. W pewnym momencie spuściłem po prostu
głowę. Sędzia spytał, gdzie był mój prawnik i czy mam zamiar bronić się sam.
Spojrzałem tylko na mężczyznę w bardziej niż zaawansowanym wieku i już miałem
się odezwać, kiedy to drzwi od sali otworzyły się. Wszyscy, łącznie ze mną,
odwrócili się w stronę kobiety, która żwawym krokiem wkroczyła na rozprawę,
energicznie postukując solidnymi obcasami pantofli. Była ubrana w elegancką,
czarną garsonkę i białą koszulę. W prawej dłoni niosła aktówkę, a pod lewą
pachą wciśnięty miała plik papierów.
– Wysoki sądzie
– powiedziała, lekko kłaniając się przed sędzią. Dostrzegłem, że do marynarki
przypiętą miała charakterystyczną, adwokacką przypinkę – Proszę mi wybaczyć,
zostałam w ostatniej chwili powiadomiona o rozprawie.
– Proszę zająć
miejsce – odparł sędzia.
Kobieta usiadła
przy mnie. Zmierzyłem adwokatkę wzrokiem. Wyglądała jak narysowana od linijki.
Nawet kucyk na głowie miała związany idealnie na środku. Włosy nie opadały ani
za mocno na prawo, ani za mocno na lewo. Była prosta jak ostra struna, a przy
tym wydawało mi się, że jak struna mogłaby mnie przeciąć na pół.
– Wszystko w
porządku? – spytała szeptem, kładąc stos papierów na stole przed nami. Kiwnąłem
nieznacznie głową. – Tak? A nic wcale nie wygląda na dobre. Masz kłopoty.
– Kim pani…
Uciszyła mnie
subtelnym, choć jednocześnie stanowczym gestem dłoni. Zamilkłem jak
zaczarowany. Kim, do cholery, była ta kobieta?
– Pani mecenas,
jest pani zaznajomiona ze sprawą? – spytał sędzia.
– Jak najbardziej
– odparła.
– W takim razie
udzielam głosu.
Prawniczka
podniosła się, poprawiając marynarkę. Odchrząknęła, po czym rzuciła, jak gdyby
nigdy nic;
– Mój klient
jest niewinny.
Prokurator
zrobił wielkie oczy i cały się spiął, jakby miał za moment poderwać się na
równe nogi i zacząć krzyczeć, że była to kompletna bzdura. Sędzia zachował
kamienną twarz. Mimo wszystko, każdy czekał, aż adwokatka będzie kontynuować
swoją wypowiedź.
– Nie istnieją
żadne twarde dowody, które, które miałby dowieść winy oskarżonego. Nastąpiło
zbyt szybkie uogólnienie pojedynczych, w dodatku niezgodnych z rzeczywistością,
faktów, które same w sobie nie dają konkluzywnych podstaw do formułowania
osądów. Są tu jedynie imputowane niepotwierdzone domniemania.
– Zatem
podtrzymuje pani stwierdzenie, że pański klient jest niewinny.
– Czysty jak
łza, wysoki sądzie. To jeszcze dziecko. Dorastający chłopiec, który wciąż
dojrzewa i poznaje świat. Nie istnieje osoba, która w tym wieku nie
popełniałaby głupstw, a mówiąc głupstwa mam na myśli drobne błędy młodości. Na
pewno nie należą do nich postawione zarzuty, które usilnie mają za zadanie
zrobić z niewinnego chłopaka kogoś, kto rangą dorównywałby zbrodniarzom
wojennym.
– To morderca –
rzucił wściekle prokurator. – Wymordował z zimną krwią więcej ludzi niż niejeden
przymuszony żołnierz! Trzymanie na wolności i przy życiu takiego potwora nie
przyniesie społeczeństwu żadnej…
– Panie
prokuratorze! – sędzia uderzył młotkiem w stos akt, leżących obok. Rozniósł się
dostojny, przejmujący dźwięk, który w okamgnieniu sprowadził do parteru
zuchwałego prawnika. – Proszę czekać na udzielenie głosu.
Na krótki moment
zapadła cisza.
Sędzia,
prokurator, protokolant, moja obrończyni, dwóch strażników i ja. Wszyscy przez
niedługą chwilę milczeliśmy, jakbyśmy kontemplowali nad naszym życiem.
– Wnoszę o
oczyszczenie z zarzutów i ułaskawienie – prawniczka zakończyła swoją mowę, po
czym usiadła prosto obok mnie.
– Sąd zarządza
półgodzinną przerwę – sędzia uderzył młotkiem w jego podstawkę. Dźwięk nie był
już tak piorunujący jak przed chwilą. Coś ewidentnie było nie tak z tymi
podstawkami do młotków sędziowskich.
– Matko, jak tu
gorąco – westchnęła prawniczka, wachlując się dłonią.
– Kim pani jest?
– spytałem kompletnie zbity z tropu.
– Prawnikiem –
odparła.
– To wiem.
Chodziło mi o to…
– Kimura Mayumi
– przedstawiła się, podnosząc z miejsca. – Jestem tu na szczególną prośbę
Kotetsu. A teraz przepraszam cię na moment. Muszę złapać prokuratora.
Kobieta chwyciła
wszystkie swoje rzeczy, po czym żwawym krokiem ruszyła za ewidentnie
zdenerwowanym mężczyzną. Zaraz oboje zniknęli za drzwiami. Spojrzałem na
strażników, którzy stali nade mną jak za karę.
– Mogę iść do
łazienki?
Po półgodzinnej
przerwie wznowiono rozprawę. Wydawało mi się, że całe to pół godziny trwało
blisko dziesięć lat. W międzyczasie próbowałam poukładać sobie wszystko w
głowie. Kotetsu wiedział, że miałem kłopoty, dlatego poprosił jakąś prawniczkę,
by mnie broniła w sądzie. Nie miałem pojęcia, skąd wiedział, że coś się działo.
W jaki sposób to w ogóle do niego dotarło. Innym pytaniem, które mnie nurtowało
było to, czy moi rodzice zdawali sobie sprawę z tego, co się działo. I, jeśli
tak, to dlaczego żadne z nich nie zareagowało. Bardzo wątpiłem w to, że nie
zostali o wszystkim powiadomieni. Szkoła lub bursa miała zgłosić, że się nie
pojawiałem, poza tym, zaraz po przewiezieniu do aresztu zostałem przesłuchany i
zmuszony do podania danych rodziców.
– W związku z
okolicznościami – zaczął prokurator po tym, jak sąd udzielił mu głosu – jakie
zaistniały, prokuratura jest zmuszona wycofać wniosek o postępowaniu. W związku
z tym oskarżony zostaje oczyszczony z wszelkich
postawionych mu zarzutów oraz zwolniony z aresztu za uprzednią opłatą
stu tysięcy jenów.
Zamrugałem
kilkakrotnie, nie do końca rozumiejąc, co mężczyzna siedzący naprzeciw mnie
właśnie powiedział. Spojrzałem na prawniczkę, która z kamienną twarzą również
spoglądała na prokuratora. Był w znacznie lepszym humorze niż przed przerwą. Co
prawda, dłonie odrobinę mu się trzęsły, jednakowoż nie był tak wzburzony, jak
przed trzydziestoma minutami. Zakręciło mi się w głowie. Co się w ogóle działo?
Nie miałem
pojęcia, co to wszystko miało znaczyć. Dopełniono kilku formalności, zrobiono
jeszcze jedną, krótką przerwę, później sędzia wydał mowę końcową, uderzył
młotkiem w tę swoją beznadziejną podstawkę i…
– Gratulacje,
jesteś wolny – powiedziała Kimura Mayumi, gdy tylko wyszliśmy z sądu.
Przystanęliśmy przed wejściem.
– Muszę zapłacić
sto tysięcy – bąknąłem. – Nie mam tyle…
– Nie martw się
o to – przerwała mi, wyciągając z aktówki srebrną papierośnicę. Wyciągnęła
jednego, cienkiego papierosa, po czym włożyła go między wąskie, opatrzone
charakterystycznymi zmarszczkami palacza usta. Zapaliła od srebrnej, gazowej
zapalniczki Zippo. – To nie majątek. Wszystko będzie już dzisiaj opłacone.
Prokurator też. Palisz?
Otworzyłem
szeroko oczy.
– S-słucham?
– Trochę sobie
zażyczył, ale udało nam się dojść do porozumienia. Odrobina szantażu jeszcze
nikomu nie zaszkodziła. Poza tym, podobno wczoraj sprzątnąłeś jednego
policjanta. Z tego też wycofali zarzuty, ale lepiej miej się na baczności.
Tokijska policja może wydawać się być jak taki leniwy, tłusty kot, ale nikt tak
nie bawi się ze swoimi ofiarami jak właśnie leniwe i tłuste koty – zaciągnęła
się porządnie. Odwróciła głowę, wydychając dym, by nie dmuchnąć mi nim prosto w
twarz.
– Mam mnóstwo
pytań – bąknąłem.
– To dobrze. To
domena ludzi inteligentnych – podsunęła mi otwartą papierośnicę. Wziąłem
jednego papierosa, użyczyła mi również ognia. – Ale pozwól, że to ja najpierw
zadam ci kilka pytań. Po pierwsze – strzepała popiół na chodnik – kto cię tak
wrobił?
– Kto mnie
wrobił?
– Tak. Nie
twierdzę, że tego nie zrobiłeś. Nie leży w moim interesie rozprawianie nad tym
czy zrobiłeś to wszystko czy nie. Miałam cię obronić. Ale ktoś cię wsypał.
– Nie wiem. Nie
rozumiem – pokręciłem głową. – Mam zupełną pustkę w głowie. Ciemność.
Zmrużyła oczy,
przyglądając mi się uważnie.
– Ćpasz?
– Nie. Czasami
może coś zapalę.
– Opowiedz mi,
jak znalazłeś się w baraku.
– Gdzie?
– W baraku.
Zostało zgłoszone, że groźny przestępca, to znaczy ty, ukrywa się w baraku za
miastem. Cały szwadron specjalny pojechał złożyć ci wizytę.
– Byłem
zamknięty w baraku?
Kimura Mayumi
pierwszy raz posłała mi dość nieodgadnione, ale i na swój sposób zaciekawione spojrzenie.
Zaciągnęła się papierosem, patrząc mi przy tym prosto w oczy, jakby dokonywała
analizy logicznej mojego zachowania. Za to ja byłem zdruzgotany, bo naprawdę
nic nie rozumiałem ani nie pamiętałem. Wiedziałem tylko, że obudziłem się
zamknięty w zupełnych ciemnościach, niczym włamywacz, za którym zatrzasnęła się
pułapka w piramidzie. Zdaje się, że prawniczka nie widziała wtedy we mnie ani
przestępcy, ani żadnego innego degenerata. W tamtym momencie dostrzegła
chłopca, którym byłem. Wstyd mi było wówczas za siebie, bo tak bardzo starałem
się utrzymywać te pozory, nosić maskę oziębłego i opanowanego. Nie chciałem, by
ktokolwiek z zewnątrz widział we mnie chłopca, dorastające dziecko z
problemami. Tamtego dnia byłem jednak zbyt skołowany, by obnosić się ze swoją
wyższością i utrzymywać pozory. Czułem się słaby i byłem słaby.
– No to dobrze –
odchrząknęła. Rzuciła szybkie spojrzenie na zegarek na szczupłym nadgarstku. – Dochodzi
jedenasta. Zabrałabym cię na drinka, ale jesteś nieletni, więc proponuję zjeść
brunch. Przy okazji porozmawiamy o wszystkim.
Zaprosiła mnie
do małej, schludnej restauracyjki. Nie byłem w stanie jej odmówić posiłku,
biorąc pod uwagę fakt, jak głodny byłem. W areszcie zaserwowali mi czerstwą
bułkę, której nawet nie tknąłem. Wtedy nie byłem nawet w stanie nic przełknąć.
Cóż, później też miałem z tym problem, jednak czułem, że jeśli czegoś nie zjem,
to skończy się to utratą przytomności. Zamówiliśmy dość tradycyjne dania.
Oczywiście, nie chciałem naciągać jej budżetu, jednak, jak się okazało, sama
domówiła dla mnie jeszcze jeden talerz z onigiri, za co miałem ochotę całować
ją po rękach. Z początku milczeliśmy oboje. Ja, dzieciak, który ledwo co
uniknął kary śmierci i ona, tajemnicza prawniczka, która przed tą karą śmierci
mnie uratowała. Jak dziwne, że mogłem w takich okolicznościach cokolwiek
przełknąć.
– Słuchaj –
zaczęła, przełykając – naprawdę nic nie pamiętasz sprzed czasu, nim znalazłeś
się w baraku?
Pokręciłem
głową, zaprzeczając.
– Nic a nic. Nie
wiem. Pamiętam tylko… Pamiętam pizzę – wymamrotałem.
– Co takiego? –
Kimura Mayumi zamrugała kilkakrotnie. – Pizzę?
– Tak. Pizzę.
– Jadłeś pizzę?
– Chyba… Chyba
tak. Wydaje mi się, że tak. Ale wszystko jest takie zamazane. Jakby ktoś mnie
ogłuszył.
– Piłeś alkohol?
– Nie wiem.
Możliwe. Chociaż sobie nie przypominam.
– Wygląda to
tak, jakby ktoś ci podał flunitrazepam.
Przekręciłem
lekko głowę i zmarszczyłem brwi, nie wiedząc, o czym mówiła.
– Pigułkę gwałtu
– dodała, widząc moją minę. – Nie jestem ekspertem i trzeba by cię przebadać,
ale masz dość pasujące objawy.
– Chyba nikt
mnie nie zgwałcił – wymamrotałem zupełnie zszokowany.
– Nikt cię nie
musiał zgwałcić. Może ktoś po prostu chciał cię przewieźć z punktu A do B, a
przy okazji unieszkodliwić na kilka godzin. Podanie flunitrazepamu czy
jakiejkolwiek innej substancji o podobnym działaniu to umożliwia.
Siedziałem przez
kilka dłuższych sekund, patrząc tępo przed siebie. Prawniczka w tym czasie przywołała
do siebie kelnera i domówiła prosecco. Zdaje się, że kawa nie była
wystarczająca na ten dzień.
– Ale po co… –
wymamrotałem. – Nic nie rozumiem.
– Ktoś zadzwonił
na policję i zgłosił, że wie, gdzie znajduje się poszukiwany przez policję
morderca. Jak już mówiłam, nie wiem czy kogokolwiek zabiłeś, choć sądząc po
tym, że to akurat Kotetsu poprosił mnie o pomoc, może świadczyć o jednym, ale
nie chcę też wiedzieć. Rozumiesz? Nie obchodzi mnie to. Możesz być najgorszym
zbrodniarzem na ziemi, a ja tylko dostaję pieniądze za ratowanie ci skóry.
– Jest pani
obojętne to, że mogłem naprawdę zrobić wszystko to, o co zostałem oskarżony?
– Dokładnie. Jak
już mówiłam, mam to gdzieś. Moja praca nie polega na osądzaniu kto jest dobry,
a kto nie, tu chodzi o ratowaniu im skóry. Tak jak tobie.
– Pieniądze są
ważniejsze od tego, że ktoś może naprawdę zagrażać ludziom?
Wzruszyła
ramionami.
– Wyobraź sobie,
że uwielbiam dostatnie, luksusowe życie. Myślisz, że gdybym przejmowała się
tym, kto przeprowadza staruszków przez pasy, a kto im kradnie przekazy pocztowe
z pieniędzmi, to mogłabym mieć swoje mieszkanie i wyjeżdżać na wakacje za
granicę? W tym kraju kobieta jest warta mniej od przejechanego gówna, a ja nie
mam zamiaru, by ktoś jeszcze po mnie deptał buciorami umazanymi w tym syfie.
Ale zboczyliśmy z tematu – odchrząknęła. Kelner akurat przyniósł jej prosecco.
Posłała mu krótki, choć serdeczny uśmiech, dziękując przy tym.
– Jest pani w
stanie się dowiedzieć, kto to mógł być?
– Nie jestem
prywatnym detektywem – odparła. – Ale mamy trop w postaci pizzy. Zadaj sobie
kilka pytań: czy byłeś w lokalu, czy byłeś sam, czy wychodziłeś gdzieś, czy
ktoś w ogóle miał powód do tego, by cię wrabiać. Myślę, że pamięć wróci ci z
czasem, ale musisz jej pomóc. Jak trochę pogimnastykujesz mózg, tym lepiej dla
ciebie.
Pokiwałem powoli
głową.
– Jak mogę się
pani odwdzięczyć?
– Hm?
– Za pomoc. I za
posiłek. Nie mam przy sobie pieniędzy i…
– Nie musisz. To
nic.
– Kiedy wydaje
mi się, że nie wypada mi tak tego zostawić.
– Gdybyś był
tylko starszy, to zaproponowałabym, żebyś poszedł ze mną do łóżka – wzięła łyk
musującego napoju. Aż się uśmiechnęła do siebie, gdy bąbelki przyjemnie
skoczyły jej do ust. – Chociaż lubię mężczyzn młodszych od siebie, to jednak
jesteś za młody. Gdybyś miał chociaż skończone dwadzieścia lat, to pewnie
inaczej byśmy to rozegrali.
– Na pewno –
uśmiechnąłem się do niej zawadiacko.
Spojrzała na
mnie znad kieliszka.
– Mówię
poważnie. Jesteś w wieku mojego syna.
– Rozumiem.
Chcąc nie chcąc
– wylądowaliśmy razem w hotelowym łóżku. Pierwszy i jedyny raz w życiu
uprawiałem seks z o tyle lat starszą od siebie kobietą. Musiałem przyznać, że
byłem na swój sposób zachwycony. Nie było w niej żadnych zahamowań. Ani grama
wstydu czy zawahania. Nie byłem pewny czy to domena wszystkich kobiet około
czterdziestki, czy to po prostu ona była tak wyjątkowa.
Nie czułem się w
ogóle źle, że współżyłem z o tyle starszą od siebie kobietą. Zastanawiałem się
czy może ona przeżywała jakieś wewnętrzne rozterki, choć trudno było mi to
przyznać. Po wszystkim oparła się swobodnie zagłówek łóżka i przykryła kołdrą,
jakby delektowała się udanym seksem. Z zadowoleniem zapaliła papierosa.
Zaproponowała mi, ale odmówiłem. Seks miał w sobie coś takiego, że odechciewało
mi się palić. A przynajmniej gdy byłem młody. Z wiekiem odczuwałem coraz
większą chęć sięgnięcia po papierosa po stosunku, jakby było to dopełnienie
jakiegoś rytuału. Często powstrzymywało mnie jedynie to, że wolałem po prostu
leżeć z moim partnerem w łóżku i go przytulać niż palić. Choć, co niestety
musiałem przyznać, zdarzało mi się przegrywać z nałogiem. Mój partner był
niepocieszony, ale po prostu musiałem wyjść zapalić. Coś aż rozsadzało mnie od
środka, jeśli nie mogłem zaciągnąć się nikotyną i dymem. Problem ten wcale nie
zniknął, gdy przestałem palić. Wprost przeciwnie! Wydawało mi się, że było
jeszcze gorzej. Ach, te cholerne papierosy.
– Masz coś w
areszcie? – spytała, strzepując popiół do popielniczki, którą położyła sobie na
piersi przykrytą białą, hotelową pościelą.
– Hm? –
obejmowałem ją w pasie. Bardzo chciało mi się spać.
– Jakieś
ubrania. Albo inne przedmioty.
– Chyba tylko
koszulkę.
– Nie wracaj po
nią.
– Dlaczego?
– Jakby ci to
powiedzieć… Areszty i więzienia są wylęgarnią pasożytów. Między innymi wesz.
– Obrzydliwe –
jęknąłem.
– Tak. Dlatego
lepiej to tam zostawić. Nigdy nie wiadomo, co mogło się do tej koszulki
przyczepić. Tę, którą dostałeś do sądu też lepiej wyrzuć. Nie potrzebujesz
takich pamiątek.
Wzięliśmy razem
prysznic. Wysuszyliśmy się i ubraliśmy. W międzyczasie opowiadała mi o swoim
synu, o którego ją spytałem. Zdaje się, że bardzo go kochała. Mówiła o nim w
samych superlatywach, jej ton był przy tym całkiem inny. Jakby zmiękła i czule
obejmowała jego postać samymi słowami. Jak słodko by było, gdyby to o mnie ktoś
tak mówił. Aż ciekawiło mnie, gdzie podziewali się moi rodzice. Czy w ogóle
wiedzieli o tym, co się ze mną działo? W końcu wszystko mogło się skończyć
naprawdę tragicznie.
Tego samego dnia
wróciłem do bursy. Zgodnie z poleceniem Kimury Mayumi wyrzuciłem koszulę, którą
dostałem w areszcie. Sam niemal natychmiast poszedłem się umyć. Choć brałem
prysznic w hotelu, to czułem, że powinienem jeszcze raz się wykąpać, pozbyć się
ewentualnych insektów i zupełnie zmyć z siebie zapach sądu i prawniczki. W
recepcji nikt nie pytał, gdzie byłem, co robiłem. Starsza pani zagadnęła mnie
tylko, jak się miałem, a następnie uśmiechem odprowadziła mnie aż do schodów.
Nikt w bursie nic nie wiedział. Nikt ze szkoły nie próbował się ze mną
skontaktować. Żadne z moich rodziców ani rodzeństwo przez cały dzień nie dawało
znaków życia. Nie rozumiałem nic.
– Hej – rzucił
Ren, gdy wyszedłem z łazienki. Ubrałem się w spodenki i koszulkę. Przydługie
włosy wycierałem ręcznikiem.
Stałem przez
dłuższą chwilę w progu, patrząc na niego. Uśmiechnął się do mnie, jednak nie
potrafiłem odwzajemnić tego gestu. Siedział przy swoim biurku. Chyba coś pisał.
– Hej –
mruknąłem, unikając jego wzroku. Usiadłem na swoim łóżku, omijając przy tym
dzielącą pokoje linię na podłodze.
– Cały dzień cię
nie widziałem.
– A wczoraj?
– Hm?
– A wczoraj mnie
widziałeś? – rzuciłem dość pretensjonalnie w jego kierunku.
– Chyba też nie.
Co się stało?
Poczułem, jak
serce uderza mi mocniej w piersi. Zaczerwieniłem się na twarzy.
– Nie wiem. Ja…
Chyba się z kimś pobiłem.
– Masz całe
czerwone nadgarstki – stwierdził. Spojrzałem na swoje ręce. Były obtarte i
posiniaczone.
– No tak –
bąknąłem. – Nieważne. Wszystko w porządku.
– Na pewno? –
spytał troskliwie, pochylając się nieznacznie w moją stronę. – Nie dawałeś
znaków życia. W dodatku jak zwykle nie wziąłeś telefonu.
– Zapomniałem.
Przepraszam.
Pokręcił głową,
po czym wrócił do tego, co robił wcześniej. Siedziałem przez moment w zupełnym
bezruchu, aż sięgnąłem do swojej szafki nocnej. Telefon leżał w niej wyłączony.
Rozładowany. Podłączyłem komórkę do ładowania. Ubrałem się, po czym wyszedłem
po coś do jedzenia. Byłem bardzo głodny.
Wróciłem z
jedzeniem na wynos z knajpki niedaleko. Rena nie było. Stałem przez kilka
dłuższych chwil w drzwiach, aż w końcu zdjąłem buty i usiadłem do jedzenia.
Wszystko wydawało się takie obce i nieswoje. I choć byłem bardzo głodny, to
nijak nic nie mogłem poradzić na to, że czułem się kompletnie oderwany od
rzeczywistości. Jakby ktoś wyjął mi kilka dni z życiorysu. W zasadzie, tak
właśnie było. Nie miałem pojęcia, ile byłem nieprzytomny, jak długo siedziałem
zamknięty w baraku, w dodatku dzisiaj miałem rozprawę sądową. Nie byłem pewny,
jaki był dzień tygodnia, czy nie powinienem być w szkole czy może stało się coś
innego.
Włączyłem
telefon. Niemal od razu dostałem mnóstwo powiadomień z różnych aplikacji oraz
informacje o nieodebranych połączeniach oraz nieodczytane smsy. Wiadomości od
Nanami, Yune, Mahiro, Kage, mojej mamy i… Kouyou. Większość z tych wiadomości
nie dotyczyła niczego ważnego. Jakieś głupoty. Nawet moja mama pisała do mnie o
zupełnych bzdurach. Jedynie Kouyou spytał czy wszystko w porządku. Zdałem sobie
sprawę, że miałem nieodczytane wiadomości z ostatnich trzech dni.
Rozległ się
dźwięk mojego dzwonka.
– Halo? –
odebrałem. Głos mi dziwnie zachrypł, sam nie wiedziałem, dlaczego.
– Yuu? Hej. Tu
Kouyou.
– Kouyou. Och –
mruknąłem, jakbym zapomniał, w jaki sposób wita się z ludźmi. – Hej.
– Dostałem sms,
że masz już aktywny numer.
– Aha.
– W porządku?
Rozejrzałem się
po pokoju, jakbym szukał Rena lub jakiegoś podsłuchu. Ale Ren wyszedł i
wątpliwe było to, że mógł gdziekolwiek założyć podsłuch.
– Nie jestem
pewny – odparłem. – Widziałem właśnie, że pisałeś. Przepraszam, że nie
odpowiadałem.
– Co się stało?
Pokręciłem
głową, jakby mógł to zobaczyć.
– Nie wiem.
Kouyou, ja… Mam mętlik w głowie.
Przez dłuższą
chwilę po drugiej stronie trwała cisza. Już myślałem, że się rozłączył, jednak
nagle westchnął ciężko.
– Rozumiem.
Czyli z kina nici. To nic. Dzięki za wszystko i…
– Słucham? –
przerwałem mu.
– To ja słucham.
– Powiedziałeś
kino. Jakie kino?
– Nie jestem
pewny czy jesteś poważny czy się ze mnie nabijasz, dlatego…
– Śmiertelnie
poważny – wstałem. – Naprawdę, ja… Ja nie wiem, co się stało. Byłem
nieprzytomny, nawet nie wiem przez jaki czas i ledwo co pamiętam. Nie wiem, jak
do tego doszło.
– Jasne –
prychnął. – Trzymaj się.
– Nie, nie,
zaczekaj! – rzuciłem panicznie. – Nie nabijam się z ciebie, Kouyou, przysięgam!
Przysięgam na wszystko co mam!
Znowu milczenie.
Myślałem, że się rozłączył, jednak połączenie w dalszym ciągu trwało.
– Nie pamiętasz?
– Nie. Naprawdę,
musisz mi uwierzyć. Chcę się z tobą spotkać, bardzo. Zależy mi na tobie.
– Mieliśmy iść
do kina w przyszłym tygodniu – powiedział spokojnie po chwili. – Umówiliśmy się
na to chyba trzy dni temu.
– Trzy dni?
– Tak.
Usiadłem na
łóżku. Nie licząc dzisiejszego dnia to były dwa dni. Miałem dwa dni wyjęte z
życiorysu.
– Wtedy też było
jakoś dziwnie. Mówiłeś dziwnie.
– Co mówiłem?
– To znaczy…
Najpierw rozmawialiśmy i mówiłeś jakieś bzdury. Jakby ci ktoś lufę przystawiał
do głowy. A później… Później było luźniej. Byłeś spokojniejszy. Ale od tamtej
pory nie dawałeś znaków życia, więc pomyślałem, że po prostu mnie spławiłeś,
jak nie odbierałeś. Myślałem, że zablokowałeś mój numer, ale przyszło mi
powiadomienie, że jesteś aktywny, dlatego… Nic z tego nie rozumiem. W ogóle,
twojego zachowania. Mam wrażenie, że nie powinienem się z tobą w ogóle widzieć.
To, jak wtedy rozłożyłeś tych kolesi… Zawsze będę ci za to wdzięczny, tylko…
Sam już nie wiem, co o tobie myśleć.
– Nie dziwę ci
się. Ale przysięgam, że nie mam wobec ciebie żadnych niecnych zamiarów.
Roześmiał się.
–Tak właśnie
powiedziałby ktoś, to miałby wobec mnie niecne zamiary.
– Kouyou, chcę
żebyś wiedział, że gdybym nie odzywał się znowu tak jak ostatnio, to wcale nie
dlatego, że cię unikam lub bawię się z tobą.
– A dlaczego?
– To… to
skomplikowane. I sam nie wiem, co o tym myśleć, tylko… Ach! Chciałbym ci
wszystko powiedzieć, żebyś mógł mnie zrozumieć. Bardzo staram się wydostać z
jednego bagna i wydawało mi się do niedawna, że nieźle mi szło.
– Chyba nie
jesteś ćpunem?
– Nie, nie –
zaśmiałem się.
– Ani
gangsterem?
Już chciałem
odpowiedzieć, jednak zamarłem z rozchylonymi ustami. Sam nie wiedziałem. Byłem?
Czy nie? Z jednej strony przecież wyraźnie powiedziałem, że kończę ze swoim
mafijnym życiem, ale z drugiej… To wciąż się za mną ciągnęło.
– Nie –
odpowiedziałem. – Raczej nie.
– Aha – odparł.
Zdaje się, że to zawahanie w moim głosie było dla niego wystarczającą
odpowiedzią. – Rozumiem.
– Kouyou, ja…
– Yuu – przerwał
mi. – Muszę kończyć. Idę zaraz na korepetycje. Odezwałbyś się do mnie później?
– Jeśli tego
chcesz.
– Chcę. Tylko
nie wiem czy ty chcesz.
– Chcę. Też
chcę. Jasne, że chcę.
– To dobrze – usłyszałem
uśmiech w wypowiedzianych przez niego słowach. – Bo lubię słuchać twojego
głosu. Nawet jak nieporadnie się tłumaczysz. Trzymaj się. Pa.
– Ja… Pa.
Rozłączył się.
Serce waliło mi
w piersi. Lubił słuchać mojego głosu. Och. O cholera.
– A niech cię,
Kouyou – powiedziałem do siebie.
*
– Gdzieś ty był,
do cholery?! – Nanami uderzyła mnie twardą okładką lektury, jak tylko
zobaczyła, że drzemałem w swojej ostatniej ławce. Niemal natychmiast poderwałem
się do pozycji siedzącej.
– Auć, kurwa! –
jęknąłem, rozmasowując obolałe miejsce.
– Auć, to ja ci
zaraz zrobię – fuknęła, już przymierzając się do następnego ciosu.
– Dobra,
wystarczy – Yune zabrał jej książkę.
– Hej, oddawaj!
– Dziękuję –
westchnąłem z wdzięcznością dla przyjaciela.
– Ale poważnie,
kurwa, gdzieś ty się podziewał? – teraz to on uderzył mnie książką w ramię.
Słabiej od Nany, jednak wciąż.
– Miejcie
litość, co?
– Jeśli
wyjaśnisz nam, gdzie byłeś.
Pokręciłem
głową.
– Zapiłem i
wylądowałem w rowie. Jakiś koleś mnie znalazł, zabrał na izbę wytrzeźwień i
miałem przewalone ze starymi.
Yune i Nanami
najpierw patrzyli przez dłuższą chwilę na mnie, a później wymienili między sobą
porozumiewawcze spojrzenia. Nie byłem pewny czy kupili tę historyjkę. W
zasadzie, nawet nie bardzo interesowało mnie to czy ich przekonałem, czy nie.
Miałem wymówkę, wydawała się dość dobra. Przynajmniej na pozór.
– Sam zachlałeś?
– spytała Nana.
Wzruszyłem
ramionami.
– Raczej nie.
– To do ciebie
niepodobne – stwierdził Yune, siadając obok. Nauczyciel właśnie wszedł do
klasy, dlatego wszyscy zaczęli zajmować swoje miejsca.
– Cholernie
niepodobne – dodała Nanami. Usiadła przed nami, ostentacyjnie rzucając lekturę
na ławkę. Yune wyciągnął dokładnie taką samą książkę. Spojrzałem na okładkę. No
tak, dzisiaj mieliśmy zacząć ją omawiać.
– Dajcie spokój
– prychnąłem, pochylając się lekko. Świetnie, nie przeczytałem lektury, w
dodatku w pamięci miałem jedną wielką dziurę. Jakby ktoś wiertłem kopalnianym
zajął się wielkim blokiem żółtego sera i wstawił mi go do głowy, zamiast mózgu.
Nie miałem ochoty, by nauczyciel wziął mnie do odpowiedzi, więc udawałem, że
mnie nie było.
Przez resztę
dnia czułem się jak ogłuszony. Ludzie coś do mnie mówili, a słowa zdawały
przelatywać zupełnie obok. Na treningu też czułem i zachowywałem się przy tym
jak ożywiony trup. Choć starałem się ile mogłem, to w końcu nawet trener kazał
mi zejść z boiska. Zapytał czy wszystko ze mną w porządku, na co ja odparłem,
że przewieziono moją babcię do szpitala i były nikłe szanse, że przeżyje.
Dodałem, że babcia się mną zajmowała od dziecka i zastępowała matkę, gdy moi
rodzice byli zajęci sobą. Trener posłał mi tylko współczujące spojrzenie,
poklepał po ramieniu, po czym kazał mi iść do domu. Na odchodne rzucił jeszcze
coś na pocieszenie odnośnie mnie i babci, ale nie pamiętałem co takiego
powiedział. Babcia pewnie w grobie się przewróciła po tym paskudnym kłamstwie.
Nienawidziła mnie i dokładnie pamiętałem, jak wypowiadała moje imię – jakby
miała splunąć z obrzydzeniem. Nienawidziła dzieciaka, którego nikt nie chciał.
Bękarta, który tylko sprawiał masę problemów. Moje rodzeństwo było dla niej
świętością, jednak ja w jej oczach uchodziłem za największe zło wszechświata.
Wtedy mógłbym szczerze powiedzieć jej prosto w oczy, by się pierdoliła, ale
cholera, starucha miała rację. Zawsze miała. Byłem tylko chodzącym problemem.
Jaka szkoda, że zmarła, gdy byłem jeszcze w podstawówce, pewnie z rozkoszą
oglądałaby, jak moje życie powoli się stacza jak śniegowa kula po stromym zboczu,
niszcząc i pochłaniając wszystko po drodze. Pewnie dreptałaby dookoła
zgarbiona, pokazując na mnie i powtarzałaby, że miała rację. Niech cię szlag,
babciu. Mam nadzieję, że smażysz się w piekle.
Wyszedłem
całkiem zły z treningu. Choć musiałem przyznać, uspokoiłem się, gdy tylko
poczułem, jak mój telefon wibruje w kieszeni, a na wyświetlaczu pojawiło się
imię Kouyou.
– Cześć, mafiozo
– rzucił ze śmiechem w głosie na przywitanie. – Przeszkadzam?
– Hej, damo w
opałach – odbiłem piłeczkę, na co zachichotał. – Nie. Właśnie wracam do domu z
treningu.
– Zmęczony?
– Nie bardzo.
Nie do końca dziś pograłem. A jak ty się masz?
– Nieźle.
Powiedziałbym nawet, że naprawdę dobrze. Odwróciłbyś się?
– Hm? Po co?
Stanąłem,
rozglądając się. Na dworze było już ciemno, latarnie delikatnie rozświetlały
ciemność swoim słabym światłem. Rozejrzałem się uważnie po parku, aż w końcu
się odwróciłem. Kouyou był kilkadziesiąt metrów za mną. Pomachał mi, jak tylko
zorientował się, że go dostrzegłem. Odmachałem mu.
– Śledzisz mnie?
– spytałem, śmiejąc się. Akurat podeszliśmy do siebie. Schowałem komórkę do
kieszeni, by w pełni skupić się na jego ślicznej buzi.
– Nie. Chyba
idziemy na ten sam przystanek – uśmiechnął się. – Jesteś może zajęty?
– Teraz?
– Teraz.
Dzisiaj. W ogóle.
– Dzisiaj nie.
– W takim razie
zjedz ze mną ramen – posłał mi szeroki uśmiech. – Jeśli tylko chcesz, bo…
– Chcę. Bardzo
chcę.
No i poszliśmy
na ten ramen. Nazwałbym to moją pierwszą randką z Kouyou. Pierwszą z niewielu.
Było mi szczerze przykro, że nasz nasza relacja nie mogła wtedy przetrwać.
Szczególnie żal mi było Kouyou, bo wiedziałem, jak bardzo się do mnie
przywiązał. Może, gdybyśmy spotkali się w nieco innych okolicznościach, kilka
lat później… Może, gdybym już naprawdę pozbył się z mojego życia Rena, to
rzeczywistość wyglądałaby teraz zupełnie inaczej. Być może budziłbym się
codziennie z widokiem tych sarnich oczu, kłóciłbym się z ich właścicielem, bo
choć nasze temperamenty były różne od siebie, to jednak łączyło nas tak wiele,
że nasze charaktery były takie same niemal pod każdym względem. I to było
odrobinę przerażające i przytłaczające. To, jak dobrze się rozumieliśmy. Nawet
bez słów. Gdy widziałem Kouyou, to wydawało mi się, że patrzę na swe lustrzane
odbicie. Wyobrażałem sobie, że po tych wszystkich latach, gdybyśmy spotkali się
w bardziej sprzyjających okolicznościach, nigdy nie zostawiłbym go. A już na
pewno nie tak podle, jak to naprawdę zrobiłem. Jednak kto wie, może nie
przetrwalibyśmy ze sobą tak długo, jak tego byśmy chcieli. W końcu ja byłem
wredny, on również potrafił być nieziemsko złośliwy. Ale w dalszym ciągu nie
zasługiwał na nic, co mu zrobiłem. A ja nie zasługiwałem na kogoś takiego jak
on. Na kogoś tak wiernego, oddanego i szczerego. Kou był jedyny w swoim rodzaju
i bzdurą było mówienie, że nie istnieli ludzie niezastąpieni. Nikt inny nie
mógł być jak Kouyou. Był tylko on – jedyny w swoim rodzaju.
– To mówisz, że
dzisiaj nie pograłeś na treningu? – Kouyou wciągnął makaron. Spojrzał na mnie
znad miski, po czym uciekł gdzieś wzrokiem.
– Jakoś tak
wyszło.
– Kiepsko grasz?
– Dzisiaj.
Dzisiaj wyjątkowo mi nie szło. Nie mogłem się w ogóle na niczym skupić.
– Rozumiem.
Gangsterzy chyba już tak mają, że się denerwują i nie mogą się na niczym skupić.
– Hej! –
zaśmiałem się. Jego usta wygięły się w subtelny uśmiech. – Nie jestem gangsterem.
– Nie? A to
przepraszam.
– A tobie jak
minął dzień?
Pokręcił głową.
– Chyba
zawaliłem sprawdzian z matmy. Znowu.
– Czyli nie
tylko ja miałem tak kiepski dzień.
– No tak –
westchnął ciężko. – Głupia sprawa z tą matmą.
– Może ci z
czymś pomóc? Nie jestem w tym aż taki zły, na jakiego wyglądam.
– Nie. Naprawdę…
Nie chcę, żebyś od razu odkrywał, jakim debilem jestem. Zostawmy to na później.
Nie byłem w
stanie powstrzymać wybuchu śmiechu. Kou widocznie się zarumienił. Uciekł
wzrokiem gdzieś w bok, co zupełnie mi się nie podobało. Chciałem, by na mnie
spojrzał. Bym mógł patrzeć w jego śliczne oczy.
– Dlaczego? I
tak się kiedyś dowiem, a poza tym nie jesteś debilem.
– Tak uważasz?
– Tak uważam i
tak jest.
Spojrzał na
mnie. Nareszcie! Spojrzałem w te oczy. W te cudowne, hipnotyczne oczy o
migdałowym kształcie, które były jak zwierciadło duszy, jego nieskazitelnego,
szklanego serca. Mrugając trzepotał wręcz nienaturalnie długimi i ciemnymi
rzęsami, niczym zgrabna kokietka, próbująca uwieść swego amanta. Jednak on nie
robił tego celowo. Nie mógł w końcu zapanować nad tym, jak piękny był na
zewnątrz, jak i w środku.
– Masz ładne
oczy – palnąłem ni z gruszki, ni z pietruszki, w ogóle nie kontrolując siebie i
tego co mówiłem. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z tego, co powiedziałem
i jak bardzo było to nieodpowiednie z mojej strony. – O rany, przepraszam, ja
tylko…
– Tak sądzisz? –
wymruczał pod nosem, spuszczając głowę.
– Ja… Tak. Tak
sądzę. Są piękne. W ogóle… Sam cały jesteś śliczny.
Jego twarz była
już koloru czerwonego pomidora. Wręcz płonął. Jego policzki zdawały się buchać
takim gorącem, że chyba mógłbym usmażyć na nich jajecznicę. Kouyou był cudowny.
Piękny, mądry, zawzięty, pełen nieoswojonego temperamentu. Był kimś, kogo
mógłbym kochać przez resztę życia, trwając przy tym w burzliwym, przewrotnym
związku. Choć nie sądziłem czy bycie w tak gorącej, emocjonującej relacji
byłoby na dłuższą metę dobre.
Może dobrze się
stało. Być może tak właśnie miało być, że nasza relacja-nierelacja przetrwała
jeszcze do września lub też października następnego roku. Sam nie byłem pewny,
kiedy dokładnie się rozstaliśmy. Pamiętałem jednak wakacje z ciocią Yuri, na
które matka wręcz wysłała mnie bez telefonu. Dlatego kontaktowaliśmy się z
Kouyou, pisząc listy. To było dziwne i staroświeckie, jednak napawało mnie to
silną ekscytacją. Aż żałowałem, że ze swoim mężem nigdy nie wymienialiśmy się
korespondencją na żadnym etapie naszego związku. Żałowałem również tego, jak
próbując chronić Kouyou przed sobą i przed moją nieustannie ścigającą mnie
przeszłością, złamałem mu serce. Z czasem byłem w stanie mu to dokładnie
wyjaśnić, a on mógł w końcu pojąć moje działania. Jednak było już za późno na
naprawianie czegokolwiek i obaj o tym dobrze wiedzieliśmy. Gdy w końcu mogliśmy
siebie zrozumieć, w moim sercu panowała pustka, a kiedy po czasie udało mi się
sprawić, by ktoś mógł wejść do niego wejść, tą osobą nie był Kouyou. Wtedy, gdy
jadłem z nim ramen na naszej pierwszej skromnej randce, wydawało mi się, że Kou
był jak moje wielkie przeznaczenie. Moja muza, bratnia dusza. A nie był. Droga
Amaterasu, mimo wszystko, dziękuję ci, że sprowadziłaś Kouyou na moją drogę.
Dziękuję, że mogłem mieć w moim życiu tak wspaniałego przyjaciela.
Pocałowałem go
jeszcze tej samej jesieni. Nie w usta, choć z początku bardzo tego chciałem.
Odbywał się jakiś jesienny festiwal. Weszliśmy razem do niemal zupełnie pustego
salonu gier, który został rozstawiony pod wielkim namiotem specjalnie na tę
okazję. Było ciemno, wszyscy wyszli obejrzeć paradę, więc mogliśmy bez kolejki
zagrać w kilka gier. Postanowiliśmy spróbować naszych sił w rzucaniu do kosza.
Z początku szło mi tragicznie, nigdy nie byłem jakimś specem od koszykówki.
Kouyou jednak radził sobie lepiej. Ograł mnie w dwie pierwsze rundy, jego wynik
pobił nawet wcześniej ustanowione rekordy. Wciąż pamiętałem, jak powietrze
nagle zgęstniało, gdy odwrócił się do mnie z szerokim uśmiechem na twarzy. Tak,
bo Kouyou nie uśmiechał się wyłącznie ustami. On całym sobą był jak szczęście.
Jego policzki były jak słodkie rumiane bułeczki, a oczy zamieniały się w dwie
szparki, z których kącików kipiała radość. Nigdy nie wyszedłem z podziwu, jak
potrafił się uśmiechać oczami. Były momenty, gdy z całych sił walczył ze sobą,
by nie pokazywać emocji, gdy na przykład go rozśmieszyłem. Jednak jego sarnie oczy
zawsze wszystko mi mówiły.
I pocałowałem
go. Śmiał się właśnie, był zadowolony ze swojego wyniku. A ja go pocałowałem w
policzek. Nieodpowiedzialnie, wyłączając zupełnie myślenie. Moje usta dotknęły
jego skóry. Był zaskoczony. Bardzo zaskoczony.
– Mogłeś mnie
uprzedzić – wymamrotał, odwracając się ode mnie bokiem. Jego twarz kipiała
soczystą czerwienią zawstydzenia. – Nie byłem gotowy…
– Przepraszam.
Następnym razem spytam – nieśmiało trąciłem go łokciem w bok. – Nie podobało ci
się?
– Nie o to…
Tylko… O rany, Yuu! – westchnął przytulając się do mnie. – Trochę mi na tobie
zależy – wymamrotał. Szczęście, że mówił blisko mojego ucha, bo nie byłem zbyt
pewny, co burczał pod nosem.
– Trochę?
– Trochę bardzo.
Bardzo. Lubię cię bardzo.
– To dobrze. Bo
ja ciebie też bardzo lubię.
– Mój ty wybawco
– zaśmiał się, puszczając mnie. Źle się poczułem, gdy ciepło jego ciała
oddaliło się ode mnie. Tak piekielnie pragnąłem, by znów móc go objąć, że chyba
bym siłą zamknął go w swoich ramionach.
Chciałbym móc
dać mu tę gwarancję, że go nigdy nie skrzywdzę. Chciałbym dać mu miłość, której
wtedy potrzebował. Jednak w chwili, gdy uratowałem mu życie i umówiliśmy się na
spotkanie, zostało przesądzone, że skończy się to z hukiem i łzami.
– To co? Idziemy
na pizzę? – zaproponował wesoło, trącając mnie łokciem w bok. Ruszył w stronę
wyjścia.
– Tak. Jasne –
podążyłem za nim.
Poszliśmy do
małej pizzeri ulokowanej gdzieś między wąskimi, bocznymi uliczkami. Usiedliśmy
przy jedynym wolnym stoliku i zmówiliśmy pizzę pół na pół. Jedna połowa była z
dodatkową warstwą sera, druga była praktycznie z samym mięsem. Bardzo
niezdrowo, ale jakby pizza w ogóle była czymś zdrowym. Zamówiliśmy przy okazji
po puszce coca-coli. Czekając na nasze zamówienie, dostrzegłem gdzieś w tłumie
Nanami. Z jakiegoś powodu poczułem się cały spięty, gdy tylko zdałem sobie
sprawę, że to była naprawdę ona. Siedziała bokiem w moją stronę, dwa stoliki
dalej. Westchnąłem ciężko, mimowolnie pochylając się, by mnie nie zauważyła.
Dlaczego w ogóle się chowałem? To była Nanami, moja kumpela. Prawdopodobnie i
ona, i ja przyszliśmy na randkę w to samo miejsce, co było zabawnym zbiegiem
okoliczności. Jednak nie było mi wcale do śmiechu. Ona siedziała z jakąś
wyjątkowo śliczną dziewczyną, ja byłem z wyjątkowo ślicznym chłopcem. Ale nie
mogłem… Nie potrafiłem się rozluźnić.
– Zepsuła im się
lodówka i mają tylko ciepłe napoje – powiedział Kouyou, wracając do naszego
stolika z dwiema puszkami coli dla nas. Podał mi moją, podziękowałem mu
niemrawo. Usiadł obok mnie z uśmiechem, jednakże, gdy tylko dostrzegł moją
nietęgą minę, uśmiech zszedł mu z twarzy. – Coś się stało?
– Co? Nie… Nie.
Tak tylko… Przypomniało mi się, że mam sprawdzian z funkcji.
– Ach… Rozumiem.
Stresik cię złapał.
– Tak. Można tak
powiedzieć – posłałem mu blady uśmiech. – Hej, a może poprosimy, żeby
zapakowali nam pizzę i zjedlibyśmy w parku? Tu jest za dużo ludzi, nie ma nawet
jak porozmawiać.
– W sumie. Czemu
nie – Kouyou zmarszczył brwi. Przez pół drogi narzekał, jak zimno mu było w
nos, dlatego tak się cieszył, że w końcu wejdziemy do jakiegoś pomieszczenia.
– Spytałbyś?
Zapłacę za pudełko. Pójdę jeszcze skorzystać z łazienki.
– W porządku.
Bardzo nie
chciał wychodzić, co było po nim widać. Nie potrafił mi jednak odmówić, co dość
niecnie wykorzystałem przeciwko niemu. Nie powinienem był tego robić, jednak
czułem, że jeśli zaraz stamtąd nie wyjdę, to będę wciąż patrzył na Nanami, aż
ona dostrzeże mnie. Wtedy wszystko byłoby zgubione. Cała ta intymność naszej
randki, luźna atmosfera, a poza tym wiedziałem, że zostanę później zasypany
masą pytań o Kouyou. Chciałem tego zwyczajnie uniknąć.
Załatwiłem swoją
potrzebę w toalecie. Gdy z niej wyszedłem, Kouyou właśnie odbierał naszą pizzę
przy ladzie. Podszedłem do niego, by zapłacić za pudełko, jednak mężczyzna,
który nas obsługiwał powiedział, że nie ma potrzeby dopłaty. Miło nas to
zaskoczyło. Wychodząc, mimowolnie zerkałem w stronę Nanami, jednak była
odwrócona do mnie tyłem i chyba nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że byłem
tak blisko niej.
Wyszliśmy na
promenadę. Kouyou był wyraźnie niezadowolony, jednak nic nie mówił. Ogrzewał
dłonie na nagrzanym pudełku pizzy, które niósł i szedł tam, gdzie go
prowadziłem. Przysiedliśmy z jednej z wielu wolnych ławek. Otworzył pudełko,
przyjemny zapach pizzy uderzył mnie gwałtownie i mocno, jakby miał za moment
zwalić mnie z nóg.
Coś mnie
zabolało w środku. Zrobiło mi się niedobrze, jakbym zjadł coś naprawdę
niestrawnego. Kouyou zaczął jeść, a ja przez dłuższy moment siedziałem, patrząc
na niego w jakiejś gorącej trwodze, która w jednej sekundzie objęła mnie ciasno
i silnie jak łapa górskiego olbrzyma. Wszystko mi się w głowie telepało i
dzwoniło, w uszach szumiała krew. Patrzyłem na usta Kouyou. Wziął pizzę do ust,
odgryzł kawałek, począł przeżuwać. To było okropne.
Tamtego dnia
jadłem pizzę. Nie sam, choć nie wiedziałem do końca z kim wtedy byłem.
Pamiętałem też, że byłem na promenadzie. A przynajmniej przez krótki moment na
niej byłem. Przed oczami stanęły mi plecy osoby, za którą szedłem, widziałem ją
i jednocześnie wiedziałem, ale i nie wiedziałem, kim była.
– Yuu? Yuu, w
porządku? – Kouyou pomachał mi dłonią przed twarzą. Spojrzałem na niego tak
nieobecnym wzrokiem, że aż się zląkł. – Co się stało?
– Nie wiem. Ja…
Przepraszam, nie wiem, co się dzieje – bąknąłem. Chciałem wstać i odejść od
niego, jednak byłem kompletnie niezdolny do ruchu.
– Mam zadzwonić po
karetkę? Yuu, oddychaj…
Usłyszałem
dźwięk swojej komórki. Mimowolnie wyciągnąłem ją z kieszeni kurtki. Dłoń mi
drżała. Przed oczami wciąż przelatywała mi postać osoby, z którą byłem tamtego
dnia. Jak przebłyski lampy błyskowej, która nieprzyjemnie migdała i raziła w
oczy. Wytężyłem cały swój umysł, by skupić się na telefonie. Zmrużyłem oczy,
patrząc na ekran.
Połączenie
przychodzące: Ciocia Yuri
---
Cześć Żuczki!
Witam serdecznie po nie tak długiej nieobecności. Chociaż od ostatniego Cruela
trochę czasu minęło… Mam szczerą nadzieję, że wszystko u was w porządku i
jesteście silni i zdrowi w tych dziwnych, niespokojnych czasach. Trzymam za was
wszystkich kciuki, nieważne co robicie i z czym się zmagacie. Mam też nadzieję,
że rozdział wam się podobał. Postaram się niedługo wrócić z czymś nowym, by
umilić wszystkim czas. ❤
Do następnego~!
Przez to, że tak długo nie ma od Ciebie nic nowego, kiedy w końcu coś opublikujesz łapię się na robieniu wielkich oczu i krzyczeniu w myślach 'jakie to jest dobre!!' po pierwszych kilku zdaniach... I tak ciągle, zdanie po zdaniu, dosłownie chyba nigdy w życiu nie będę mogła wyjść z podziwu nad tym, jak potrafisz pisać. To nawet nie jest piękne - Twój styl pisania to jest po prostu mistrzostwo. Jakim cudem nie ma już przynajmniej dwudziestu Twoich książek na półkach w księgarniach to jest dla mnie niepojęte. Opisałaś duszenie człowieka tak, że aż przeszły mnie ciarki. Opisałaś rozprawę sądową tak, że widziałam wszystko z najdrobniejszymi szczegółami i NO JAK TO MOŻLIWE?! Czyta się lekko, jedynym minusem jest to, że rozdział wciągnął mnie tak bardzo, że żyłam tylko obrazami w głowie i słowami, a tu nagle boom, koniec!! Uwielbiam całą tę otoczkę gangsterstwa i fakt, że właśnie tak, poniekąd niestety, wygląda życie - pieniędzmi załatwi się wszystko, od kupienia nowych butów po wymiganie się od więzienia czy nawet śmierci. Cała ta otoczka grozy i niebezpieczeństwa, która towarzyszy tym organizacjom to jest tak naprawdę nic, nawet 'zabiję cię' nie działa tak jak hajs :/// Uwielbiam też to, że niespodzianka - zakochałam się w Kouyou, przynajmniej w tym z 'wtedy'. Opisy jego oczu szczególnie mnie urzekły, wyobrażam sobie najpiękniejsze oczy na świecie!! Chciałabym alternatywną rzeczywistość, w której pokazana byłaby caaaała historia od nowa, ale w miejsce Taki włożyć Kouyou - jak by to było, gdyby ze sobą zostali :((( takie małe (wielkie) marzenie.
OdpowiedzUsuńNie mogę żyć bez Twoich tekstów i wcale nie żartuję, proszę mieć to na uwadze. Życzę Ci mnóstwa weny, chęci do pisania, odskoczni od obecnej sytuacji i relaksu, nieważne w jakiej postaci. Tylko proszę, pisz! Kocham! 💜
Hej, czekaj... To chyba nie koniec historii, nie? - To była moja pierwsza myśl po zobaczeniu, że nie ma kolejnych rozdziałów ale wiem, że nasza Tsukkomi walczy ze sobą żeby napisać kolejny rozdział 🧡 Będę czekać z niecierpliwością na dalsze losy Yuu.
OdpowiedzUsuńŚwietnie piszesz i miło się czyta każdy rozdział z całym kalejdoskopem emocji, które wywołujesz :D
Mam nadzieję, że Twoja wena oraz Ty nabierzecie siły i motywacji do dalszego pisania. Dziękuję za wszystkie twoje opowiadania i czeka na kolejne. Miłego dnia wszystkim i Tobie Tsukkomi 🧡