Migdałowe serce: Cruel World 10

 

O barakach, sądach i salonach gier

 

Do diabła, jak się to dzieje, że zawsze mam szczęście, a wszystko w sumie układa się tak marnie?

Edmund Niziurski – „Salon wytrzeźwień”

 

Ocknąłem się z potężnym bólem głowy. Uchyliłem ociężałe powieki, próbując dostosować swą świadomość do ogólnie panującej rzeczywistości. Przez kilka pierwszych sekund po prostu patrzyłem tępo przed siebie, by w końcu zdać sobie sprawę, że otaczała mnie całkowita ciemność. Próbowałem rozprostować ręce i nogi, jednak nie byłem w stanie tego uczynić – byłem mocno związany, z czego zdałem sobie sprawę po dłuższej chwili. Nadgarstki i kostki przewiązane miałem szorstkim niczym szczecina sznurem. Leżałem tak w całkowitych, egipskich ciemnościach, przekręcając się z boku na bok i wijąc niczym oślizgły robal.

Przewalałem się na zimnym, betonowym podłożu, próbując odszukać czegoś, czym mógłbym rozciąć krępujące mnie więzy. Zdaje się, że gdyby nie działanie narkotyku oraz fakt, że nie byłem wciąż do końca świadom, co się działo, to wpadłbym w ogromną panikę. W tamtym momencie ta część mnie, która odpowiadała za liczne rozróby, wzięła nade mną górę. Nawet specjalnie nad tym nie panowałem. Byłem jednak tak spokojny i opanowany, jakby ktoś obłożył mnie lodem w gorący dzień. Odwróciłem się na brzuch. Zaparłem się rękoma o ziemię, po czym napiąłem wszystkie mięśnie, próbując podnieść się do klęczek. Za pierwszym razem, gdy już zdawało mi się, że jestem w stanie utrzymać równowagę, przeliczyłem swe siły i uwieńczyłem swój marny popis efektownym zderzeniem z betonem. Za drugim razem poszło mi znacznie lepiej. Czułem, jak pot spływał mi po całym ciele, jak moje ubranie jest nim przesiąknięte. Klęknąłem, niemal przy tym jęcząc z bólu. Dyszałem jak stara, zziajana lokomotywa, która powoli kończyła swój żywot, każda część ciała drgała z nadmiernego wysiłku. Zdaje się, że środek, którym zostałem odurzony, wciąż działał, jednak jego działanie powoli ustępowało. Zamrugałem kilkakrotnie, próbując cokolwiek dostrzec w ciemnościach.

Byłem w kontenerze. A przynajmniej taki wydałem wówczas osąd. Po kilku minutach moje oczy w końcu zaczęły odzyskiwać sprawność lub też raczej to ja nabrałem odpowiedniej dozy świadomości, by uzmysłowić sobie, że znajdowałem się w takim samym kontenerze, w jakim przewożone są towary za granicę. Zamknąłem oczy, wytężając słuch. Przez szum i pisk w moich uszach powoli zaczęły przedostawać się jakieś przytłumione odgłosy. Jakbym próbował cokolwiek usłyszeć, mając wetknięte zatyczki. Pierwszym wyraźnym dźwiękiem, jaki do mnie dotarł, był przejeżdżający samochód. Pojazd przemieścił się tuż obok kontenera, miał stary, strasznie hałasujący silnik. Dźwięk ten dotarł do mnie, jakbym dopiero co wynurzył się spod wody, uderzając we mnie niespodziewanie. Aż się skrzywiłem.

Zaczęło padać.

Doczołgałem się do ściany, po czym oparłem się o nią. Zdaje się, że już całkiem odzyskałem sprawność w kończynach, choć wciąż byłem związany. Niemniej jednak, po pewnym czasie kombinowania oraz ciągłych prób nieskończenie kończących się fiaskiem, w końcu udało mi się wyswobodzić dłonie. Następnie już łatwo przyszło mi rozwiązać węzeł na nogach. Przez jakiś czas masowałem obolałe kończyny. Nogi mi ścierpły, z rękoma było znacznie lepiej. Zbierałem się w sobie, by móc w końcu wstać. Było mi zimno. Deszcz głucho walił w metalowe ściany kontenera. Zdawało mi się, jakbym brał udział w eksperymencie dotyczącym psychicznych tortur. Brakowało jeszcze, by woda zaczęła mi kapać na głowę (Jedną z metod tortur jest powtarzające się w krótkich odstępach czasu kapanie wody na głowę dop. aut.). Po jakimś czasie udało mi się zlokalizować drzwi kontenera. Wyróżniały się od pozostałych ścian tym, że gdzieś w rogu miały zamek. Pchnąłem je, mając nadzieję, że uda mi się wydostać. Niestety, ani drgnęły. Byłem zamknięty od zewnątrz. Spróbowałem raz, drugi, trzeci. Pchałem je całym ciałem, wkładałem w to całą swoją siłę. Uderzałem w nie z rozpędu, stałem i waliłem pięściami. Może ktoś by mnie usłyszał. Za każdym razem, gdy robiłem przerwę w siłowaniu się, nasłuchiwałem czy ktoś może nie nadchodził, może kogoś zaniepokoił ten hałas. Obok mnie przejeżdżały tylko co jakiś czas samochody. Nie słyszałem żadnych kroków, żadnych rozmów. Po prostu samochody. Raz większe, raz mniejsze, szybsze, wolniejsze. Jednak nikt nie mógł mnie usłyszeć z samochodu. Wdech. Wydech. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz zimna. Nagle nie miałem już nawet nadziei na cokolwiek.

Wydawało mi się, że upłynęły całe godziny, jak nie dni, gdy usłyszałem, że ktoś kręci się blisko kontenera. Drzemałem oparty o ścianę z liną w dłoniach. Z jakiegoś powodu czułem się naprawdę wyczerpany. Przesunąłem językiem po spierzchniętych wargach, podniosłem się chwiejnie. Podszedłem do drzwi, starając się przy tym nie hałasować. Owinąłem dwa końce liny wokół dłoni i napiąłem ją. Ktoś był pod drzwiami, tuż obok mnie. Ta osoba otworzyła zamek. Rozległ się huk. Choć wydawało mi się, że obok mnie ktoś rzucił bombę, to postarałem się z całych sił nie tracić czujności. Byłem jak gotowa do skoku pantera. Na skraju wycieńczenia, ale wciąż z ostrymi zębami i pazurami.

Drzwi uchyliły się. Do środka przedostała się mocna łuna światła LED. Ktoś zrobił pierwszy krok do środka, światło latarki błądziło po czarnym wnętrzu kontenera. Nie czekając, aż ktoś postanowi zajrzeć za drzwi, za którymi stałem, rzuciłem się na osobę, która weszła do środka. Wyrzuciłem ręce przed siebie, po czym je skrzyżowałem. Zrobiłem pętlę na szyi nieznajomego. Mężczyzna jęknął, dławiąc się własnym językiem i dusząc. Przez moment wymachiwał jak opętany rękoma we wszystkie strony, próbując się ratować. Tak się złożyło, że zaszedłem go od tyłu, nie był w stanie mnie dosięgnąć. Zacisnąłem mocniej pętlę, rozległ się gardłowy jęk, jakby suchy bulgot wydostał się wprost z najgorszym odmętów piekielnych. Ale ja byłem jak w transie. Nie czułem nic, nie było we mnie żadnego współczucia, ani krzty poczucia winy. Mordowałem człowieka niemalże gołymi rękoma. Puścił latarkę, oparł się o mnie, niemal przewracając nas obu na ziemię. Podciąłem mu nogi, po czym swobodnie położyłem go twarzą w stronę podłoża. Ostatni raz wzmocniłem uścisk, tak by mieć pewność, że nie żył. Poczułem pod sobą coś wilgotnego. Do moich nozdrzy dotarł intensywny i porażająco obrzydliwy zapach ekskrementów. Zwieracze się rozluźniły.

Wyłączyłem latarkę. Słyszałem, że na zewnątrz był ktoś jeszcze. Wyjrzałem na dwór. Jak cudownie było poczuć podmuch zimnego powietrza na twarzy i dostrzec błyszczące na ciemnogranatowym niebie gwiazdy. To była piękna, październikowa noc. Powietrze było wilgotne, czułem zapach pleśni, który z jakiegoś powodu kojarzył mi się ze szkołą podstawową. Przymknąłem na moment powieki. Choć trwało to zaledwie kilka sekund, to delektowałem się tą nocą, upajałem się, wiedząc, że to był koniec mojego spokoju.

– Ręce do góry! – rozległ się krzyk. Mocny, męski głos skierowany był w moim kierunku. Rozległo się kliknięcie odbezpieczanej broni. Za nim następne i następne. Szum odbezpieczanych rewolwerów dotarł do mnie jak chmara szarańczy, pustosząca na swej drodze wszystko, co żywe. – Rzuć broń na ziemię! W tej chwili!

Rzuciłem latarkę na ziemię. Otworzyłem oczy. Przed sobą miałem reflektory policyjnych samochodów i chyba cały policyjny oddział specjalny w pełnym wyposażeniu. Facet w czarnej kominiarce i czapce krzyczał, że mam unieść ręce wysoko i położyć się na ziemi. Nie chciałem, tak bardzo nie chciałem znów lądować na ziemi. W końcu tyle godzin spędziłem w tym zapyziałym kontenerze. Lufa beretty dość skutecznie przekonała mnie do tego, by postąpić wbrew sobie. Położyłem się ostrożnie, ręce wysunąłem przed siebie. Ziemia była mokra i śmierdząca. Kilka osób do mnie podbiegło. Ktoś przycisnął mnie ciężkim butem do podłoża, niemal gryzłem już piach, czułem go między zębami. Ktoś inny złapał mnie bez jakiegokolwiek ostrzeżenia za ręce, wykręcając je do tyłu. Zostałem zakuty w kajdanki. Zimny metal nieprzyjemnie ocierał się o moje i tak już obolałe nadgarstki. Jeszcze mocniej przycisnęli mnie do ziemi, nie widziałem już niczego, nawet swojej przyszłości już nie potrafiłem dostrzec w zakamarkach mej zamglonej wyobraźni.

– Pierdolony! Udusił…!

– Kurwa! Kurwa mać!

– Potwór!

Policjanci krzyczeli nade mną. Po cholerę krzyczeli. Ktoś poderwał mnie na nogi. Jeden z jednej, drugi z drugiej strony. Nie stawiałem najmniejszego oporu. Zaciągnęli mnie do radiowozu.

– Z tego się tak łatwo nie wywiniesz – oznajmił jeden, szarpiąc mną, wciskając mnie do bagażnika policyjnej karetki. – Aż ciężko uwierzyć, że taki gówniarz tyle wywinął w swoim życiu.

Niemal wrzucili mnie do środka, nie przejmując się za bardzo, w jakiej pozycji wylądowałem. Potraktowali mnie mało subtelnie, niczym worek ziemniaków. Rzuciłem jeszcze ostatnie spojrzenie spod zmierzwionych włosów w stronę rozgwieżdżonego nieba, nim drzwi zatrzasnęły się z zimnym hukiem.

 

Z samego rana zostałem zdarty z łóżka przez mało empatycznego klawisza. Facet niemal zawlókł mnie do łazienki, która łazienkę średnio przypominała. Rząd kurków wystających ze ścian i kilka zwisających rurek mających pełnić funkcję deszczownicy prysznica. Spojrzałem na to z powątpieniem. Podłoga była brudna, a na niej, przy każdym prowizorycznym prysznicy, który nie był niczym odgrodzony, na małych podstawkach leżały kostki mydła. Mieli podstawki! Jak cudownie.

Byłem w pierwszej klasie szkoły średniej i trafiłem do aresztu z postawionymi zarzutami wielokrotnego morderstwa, napaści na funkcjonariusza policji, liczne rozboje, posiadanie narkotyków, broni białej i palnej, członkowstwo w nielegalnych ugrupowaniach… Innymi słowy, byłem w wielkiej dupie. Moja przyszłość naprawdę już nie istniała, a widok tej obrzydliwej, lepkiej i zimnej łazienki tylko uzmysłowił mi, że właśnie tak będzie wyglądać moja rzeczywistość. A przynajmniej tak mi się wówczas wydawało. Byłem jak ogłuszony. Klawisz kazał mi się rozebrać, co zrobiłem bez zbędnych protestów. Nawet jeśli czułem minimalne skrępowanie przed obcym mężczyzną, to jednak nie byłem sparaliżowany strachem. Choć gdzieś w głębi czułem panikę, tak na zewnątrz pokazywałem jedynie chłodne opanowanie.

– Ponoć narozrabiałeś – stwierdził funkcjonariusz, podając mi stary, zużyty ręcznik. Nie odpowiedziałem. Wskazał mi kiwnięciem głowy jeden z pryszniców. Podszedłem do niego i przez dłuższy moment stałem jak słup soli, nie wiedząc, co w zasadzie powinienem zrobić. Przyprowadził mnie tu, żebym się umył czy może, bym robił inne rzeczy? – Co tak stoisz? Myj się, masz dzisiaj rozprawę.

Odwróciłem się do niego przez ramię. Patrzył na mnie obojętnie i z wyższością, tak jak tylko strażnik więzienny mógł patrzeć na degenerata. To był ten wzrok, który mówił, że miał się za lepszego niż był w rzeczywistości. Kiwnął na mnie głową, chcąc mnie pospieszyć. Odkręciłem kurek. Jeden kurek. Zimna woda uderzyła we mnie wraz z mocnym ciśnieniem. Niemal krzyknąłem, zacisnąłem z całych sił zęby, by tego nie zrobić. Jednak ewidentnie się skuliłem, co nie uszło jego uwadze.

Zimna. Zimno. Nie mogę.

Zakręciłem wodę. Niemal oparłem się o ścianę, dysząc. Serce łopotało mi w piersi z szoku termicznego, w uszach mi szumiało. Mężczyzna śmiał się za mną.

– Przyzwyczajaj się! Zdaje się, że od dzisiaj tak będzie wyglądać twoja codzienność, chłopcze.

Namydliłem się tanim, szarym mydłem. Wszystko umyłem, nawet włosy. Wziąłem głęboki wdech i zacząłem się wewnętrznie przygotowywać do tego, by odkręcić wodę. Klawisz poganiał mnie, mówił, że kończy mi się czas. Odliczyłem od trzech w dół, po czym odkręciłem wodę. Zimny strumień ponownie zderzył się z moją skórą.

Dostałem więzienne ubranie sądowe – przydużą koszulę. Ubrałem swoje brudne spodnie i swoją brudną bieliznę, którą nosiłem już droga Amaterasu wiedziała tylko ile. O dziewiątej przewieziono mnie do sądu. Byłem zakuty w kajdanki i eskortowany przez dwóch uzbrojonych jak komandosi funkcjonariuszy. Prowadzili mnie niczym najgorszego na świecie zbrodniarza. I może… Może nim byłem. Patrząc na wszystko z perspektywy czasu właśnie tak byli traktowani ludzie z najniższej półki, a biorąc pod uwagę to, co takiego zdążyłem narobić w swoim krótkim, nastoletnim życiu, to było mało sprawiedliwe traktowanie. Bardzo łagodnie się ze mną obchodzi. Możliwe, iż ich hamulcem był fakt, że byłem nieletni. Gdybym jednak teraz dostał wyrok, to pewnie zostałbym skazany na stryczek. Choć wtedy też chcieli mnie powiesić. Aż śmieszne, że dopiero po latach uzmysłowiłem sobie, że uciekłem przed morderczą ręką sprawiedliwości.

Sąd kazał mi się przedstawić, a później płynnie przeszedł do aktu oskarżenia. Przeczytano mi moje zarzuty. Wydawało mi się, że życie przelatuje mi przed oczami, że każdy mój oddech był ostatnim. To wszystko działo się naprawdę. Ktoś w końcu postanowił wymierzyć mi sprawiedliwość. Pomyślałem tylko wtedy, że to był to jeden z moich najgorszych koszmarów, który właśnie spełniał się w rzeczywistości.

– Czy oskarżony przyznaje się do zarzuconych mu czynów?

Spojrzałem na sędziego. Zaprzeczyłem, choć było to jedno z największych kłamstw w moim życiu. Oczywiście, że zrobiłem to wszystko. Gdybym był podłączony do wariografu, to maszyna pewnie zaczęłaby wariować od nadmiaru łgarstwa.

Wówczas głos zabrał prokurator. Odczytał oświadczenie wraz ze wszystkimi obciążającymi dowodami.

– Morderca – powiedział prokurator, przy jednej ze spraw. Nie było to jedyne słowo, które padło z jego ust. Po prostu był to jeden z wielu epitetów, jakimi mnie określił.

Zbrodniarz, zabójca, potwór, sadysta, zamachowiec, kryminalista, kat, gangster.

I wiele, wiele innych. Przytaczał coraz więcej epitetów z każdą omawianą sprawą. Jednak to morderca wypowiedziane ze znaczącym akcentem, niemal wycedzone przez zęby, jakby prawnik miał za moment splunąć w moim kierunku. Patrzył na mnie, wypowiadając to słowo. Twarz miał wykrzywioną w tak niewypowiedzianym grymasie obrzydzenia, że prawie sam bym się skrzywił, gdyby tylko to nie było prawdą.

Podał listę dowodów i dokumentów, jakie miał zamiar przedstawić w toku sprawy. Następnie oświadczył, że wnosił o najwyższy rodzaj kary.

Powinienem był okazać skruchę, choć nie potrafiłem. W pewnym momencie spuściłem po prostu głowę. Sędzia spytał, gdzie był mój prawnik i czy mam zamiar bronić się sam. Spojrzałem tylko na mężczyznę w bardziej niż zaawansowanym wieku i już miałem się odezwać, kiedy to drzwi od sali otworzyły się. Wszyscy, łącznie ze mną, odwrócili się w stronę kobiety, która żwawym krokiem wkroczyła na rozprawę, energicznie postukując solidnymi obcasami pantofli. Była ubrana w elegancką, czarną garsonkę i białą koszulę. W prawej dłoni niosła aktówkę, a pod lewą pachą wciśnięty miała plik papierów.

– Wysoki sądzie – powiedziała, lekko kłaniając się przed sędzią. Dostrzegłem, że do marynarki przypiętą miała charakterystyczną, adwokacką przypinkę – Proszę mi wybaczyć, zostałam w ostatniej chwili powiadomiona o rozprawie.

– Proszę zająć miejsce – odparł sędzia.

Kobieta usiadła przy mnie. Zmierzyłem adwokatkę wzrokiem. Wyglądała jak narysowana od linijki. Nawet kucyk na głowie miała związany idealnie na środku. Włosy nie opadały ani za mocno na prawo, ani za mocno na lewo. Była prosta jak ostra struna, a przy tym wydawało mi się, że jak struna mogłaby mnie przeciąć na pół.

– Wszystko w porządku? – spytała szeptem, kładąc stos papierów na stole przed nami. Kiwnąłem nieznacznie głową. – Tak? A nic wcale nie wygląda na dobre. Masz kłopoty.

– Kim pani…

Uciszyła mnie subtelnym, choć jednocześnie stanowczym gestem dłoni. Zamilkłem jak zaczarowany. Kim, do cholery, była ta kobieta?

– Pani mecenas, jest pani zaznajomiona ze sprawą? – spytał sędzia.

– Jak najbardziej – odparła.

– W takim razie udzielam głosu.

Prawniczka podniosła się, poprawiając marynarkę. Odchrząknęła, po czym rzuciła, jak gdyby nigdy nic;

– Mój klient jest niewinny.

Prokurator zrobił wielkie oczy i cały się spiął, jakby miał za moment poderwać się na równe nogi i zacząć krzyczeć, że była to kompletna bzdura. Sędzia zachował kamienną twarz. Mimo wszystko, każdy czekał, aż adwokatka będzie kontynuować swoją wypowiedź.

– Nie istnieją żadne twarde dowody, które, które miałby dowieść winy oskarżonego. Nastąpiło zbyt szybkie uogólnienie pojedynczych, w dodatku niezgodnych z rzeczywistością, faktów, które same w sobie nie dają konkluzywnych podstaw do formułowania osądów. Są tu jedynie imputowane niepotwierdzone domniemania.

– Zatem podtrzymuje pani stwierdzenie, że pański klient jest niewinny.

– Czysty jak łza, wysoki sądzie. To jeszcze dziecko. Dorastający chłopiec, który wciąż dojrzewa i poznaje świat. Nie istnieje osoba, która w tym wieku nie popełniałaby głupstw, a mówiąc głupstwa mam na myśli drobne błędy młodości. Na pewno nie należą do nich postawione zarzuty, które usilnie mają za zadanie zrobić z niewinnego chłopaka kogoś, kto rangą dorównywałby zbrodniarzom wojennym.

– To morderca – rzucił wściekle prokurator. – Wymordował z zimną krwią więcej ludzi niż niejeden przymuszony żołnierz! Trzymanie na wolności i przy życiu takiego potwora nie przyniesie społeczeństwu żadnej…

– Panie prokuratorze! – sędzia uderzył młotkiem w stos akt, leżących obok. Rozniósł się dostojny, przejmujący dźwięk, który w okamgnieniu sprowadził do parteru zuchwałego prawnika. – Proszę czekać na udzielenie głosu.

Na krótki moment zapadła cisza.

Sędzia, prokurator, protokolant, moja obrończyni, dwóch strażników i ja. Wszyscy przez niedługą chwilę milczeliśmy, jakbyśmy kontemplowali nad naszym życiem.

– Wnoszę o oczyszczenie z zarzutów i ułaskawienie – prawniczka zakończyła swoją mowę, po czym usiadła prosto obok mnie.

– Sąd zarządza półgodzinną przerwę – sędzia uderzył młotkiem w jego podstawkę. Dźwięk nie był już tak piorunujący jak przed chwilą. Coś ewidentnie było nie tak z tymi podstawkami do młotków sędziowskich.

– Matko, jak tu gorąco – westchnęła prawniczka, wachlując się dłonią.

– Kim pani jest? – spytałem kompletnie zbity z tropu.

– Prawnikiem – odparła.

– To wiem. Chodziło mi o to…

– Kimura Mayumi – przedstawiła się, podnosząc z miejsca. – Jestem tu na szczególną prośbę Kotetsu. A teraz przepraszam cię na moment. Muszę złapać prokuratora.

Kobieta chwyciła wszystkie swoje rzeczy, po czym żwawym krokiem ruszyła za ewidentnie zdenerwowanym mężczyzną. Zaraz oboje zniknęli za drzwiami. Spojrzałem na strażników, którzy stali nade mną jak za karę.

– Mogę iść do łazienki?

 

Po półgodzinnej przerwie wznowiono rozprawę. Wydawało mi się, że całe to pół godziny trwało blisko dziesięć lat. W międzyczasie próbowałam poukładać sobie wszystko w głowie. Kotetsu wiedział, że miałem kłopoty, dlatego poprosił jakąś prawniczkę, by mnie broniła w sądzie. Nie miałem pojęcia, skąd wiedział, że coś się działo. W jaki sposób to w ogóle do niego dotarło. Innym pytaniem, które mnie nurtowało było to, czy moi rodzice zdawali sobie sprawę z tego, co się działo. I, jeśli tak, to dlaczego żadne z nich nie zareagowało. Bardzo wątpiłem w to, że nie zostali o wszystkim powiadomieni. Szkoła lub bursa miała zgłosić, że się nie pojawiałem, poza tym, zaraz po przewiezieniu do aresztu zostałem przesłuchany i zmuszony do podania danych rodziców.

– W związku z okolicznościami – zaczął prokurator po tym, jak sąd udzielił mu głosu – jakie zaistniały, prokuratura jest zmuszona wycofać wniosek o postępowaniu. W związku z tym oskarżony zostaje oczyszczony z wszelkich  postawionych mu zarzutów oraz zwolniony z aresztu za uprzednią opłatą stu tysięcy jenów.

Zamrugałem kilkakrotnie, nie do końca rozumiejąc, co mężczyzna siedzący naprzeciw mnie właśnie powiedział. Spojrzałem na prawniczkę, która z kamienną twarzą również spoglądała na prokuratora. Był w znacznie lepszym humorze niż przed przerwą. Co prawda, dłonie odrobinę mu się trzęsły, jednakowoż nie był tak wzburzony, jak przed trzydziestoma minutami. Zakręciło mi się w głowie. Co się w ogóle działo?

Nie miałem pojęcia, co to wszystko miało znaczyć. Dopełniono kilku formalności, zrobiono jeszcze jedną, krótką przerwę, później sędzia wydał mowę końcową, uderzył młotkiem w tę swoją beznadziejną podstawkę i…

– Gratulacje, jesteś wolny – powiedziała Kimura Mayumi, gdy tylko wyszliśmy z sądu. Przystanęliśmy przed wejściem.

– Muszę zapłacić sto tysięcy – bąknąłem. – Nie mam tyle…

– Nie martw się o to – przerwała mi, wyciągając z aktówki srebrną papierośnicę. Wyciągnęła jednego, cienkiego papierosa, po czym włożyła go między wąskie, opatrzone charakterystycznymi zmarszczkami palacza usta. Zapaliła od srebrnej, gazowej zapalniczki Zippo. – To nie majątek. Wszystko będzie już dzisiaj opłacone. Prokurator też. Palisz?

Otworzyłem szeroko oczy.

– S-słucham?

– Trochę sobie zażyczył, ale udało nam się dojść do porozumienia. Odrobina szantażu jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Poza tym, podobno wczoraj sprzątnąłeś jednego policjanta. Z tego też wycofali zarzuty, ale lepiej miej się na baczności. Tokijska policja może wydawać się być jak taki leniwy, tłusty kot, ale nikt tak nie bawi się ze swoimi ofiarami jak właśnie leniwe i tłuste koty – zaciągnęła się porządnie. Odwróciła głowę, wydychając dym, by nie dmuchnąć mi nim prosto w twarz.

– Mam mnóstwo pytań – bąknąłem.

– To dobrze. To domena ludzi inteligentnych – podsunęła mi otwartą papierośnicę. Wziąłem jednego papierosa, użyczyła mi również ognia. – Ale pozwól, że to ja najpierw zadam ci kilka pytań. Po pierwsze – strzepała popiół na chodnik – kto cię tak wrobił?

– Kto mnie wrobił?

– Tak. Nie twierdzę, że tego nie zrobiłeś. Nie leży w moim interesie rozprawianie nad tym czy zrobiłeś to wszystko czy nie. Miałam cię obronić. Ale ktoś cię wsypał.

– Nie wiem. Nie rozumiem – pokręciłem głową. – Mam zupełną pustkę w głowie. Ciemność.

Zmrużyła oczy, przyglądając mi się uważnie.

– Ćpasz?

– Nie. Czasami może coś zapalę.

– Opowiedz mi, jak znalazłeś się w baraku.

– Gdzie?

– W baraku. Zostało zgłoszone, że groźny przestępca, to znaczy ty, ukrywa się w baraku za miastem. Cały szwadron specjalny pojechał złożyć ci wizytę.

– Byłem zamknięty w baraku?

Kimura Mayumi pierwszy raz posłała mi dość nieodgadnione, ale i na swój sposób zaciekawione spojrzenie. Zaciągnęła się papierosem, patrząc mi przy tym prosto w oczy, jakby dokonywała analizy logicznej mojego zachowania. Za to ja byłem zdruzgotany, bo naprawdę nic nie rozumiałem ani nie pamiętałem. Wiedziałem tylko, że obudziłem się zamknięty w zupełnych ciemnościach, niczym włamywacz, za którym zatrzasnęła się pułapka w piramidzie. Zdaje się, że prawniczka nie widziała wtedy we mnie ani przestępcy, ani żadnego innego degenerata. W tamtym momencie dostrzegła chłopca, którym byłem. Wstyd mi było wówczas za siebie, bo tak bardzo starałem się utrzymywać te pozory, nosić maskę oziębłego i opanowanego. Nie chciałem, by ktokolwiek z zewnątrz widział we mnie chłopca, dorastające dziecko z problemami. Tamtego dnia byłem jednak zbyt skołowany, by obnosić się ze swoją wyższością i utrzymywać pozory. Czułem się słaby i byłem słaby.

– No to dobrze – odchrząknęła. Rzuciła szybkie spojrzenie na zegarek na szczupłym nadgarstku. – Dochodzi jedenasta. Zabrałabym cię na drinka, ale jesteś nieletni, więc proponuję zjeść brunch. Przy okazji porozmawiamy o wszystkim.

Zaprosiła mnie do małej, schludnej restauracyjki. Nie byłem w stanie jej odmówić posiłku, biorąc pod uwagę fakt, jak głodny byłem. W areszcie zaserwowali mi czerstwą bułkę, której nawet nie tknąłem. Wtedy nie byłem nawet w stanie nic przełknąć. Cóż, później też miałem z tym problem, jednak czułem, że jeśli czegoś nie zjem, to skończy się to utratą przytomności. Zamówiliśmy dość tradycyjne dania. Oczywiście, nie chciałem naciągać jej budżetu, jednak, jak się okazało, sama domówiła dla mnie jeszcze jeden talerz z onigiri, za co miałem ochotę całować ją po rękach. Z początku milczeliśmy oboje. Ja, dzieciak, który ledwo co uniknął kary śmierci i ona, tajemnicza prawniczka, która przed tą karą śmierci mnie uratowała. Jak dziwne, że mogłem w takich okolicznościach cokolwiek przełknąć.

– Słuchaj – zaczęła, przełykając – naprawdę nic nie pamiętasz sprzed czasu, nim znalazłeś się w baraku?

Pokręciłem głową, zaprzeczając.

– Nic a nic. Nie wiem. Pamiętam tylko… Pamiętam pizzę – wymamrotałem.

– Co takiego? – Kimura Mayumi zamrugała kilkakrotnie. – Pizzę?

– Tak. Pizzę.

– Jadłeś pizzę?

– Chyba… Chyba tak. Wydaje mi się, że tak. Ale wszystko jest takie zamazane. Jakby ktoś mnie ogłuszył.

– Piłeś alkohol?

– Nie wiem. Możliwe. Chociaż sobie nie przypominam.

– Wygląda to tak, jakby ktoś ci podał flunitrazepam.

Przekręciłem lekko głowę i zmarszczyłem brwi, nie wiedząc, o czym mówiła.

– Pigułkę gwałtu – dodała, widząc moją minę. – Nie jestem ekspertem i trzeba by cię przebadać, ale masz dość pasujące objawy.

– Chyba nikt mnie nie zgwałcił – wymamrotałem zupełnie zszokowany.

– Nikt cię nie musiał zgwałcić. Może ktoś po prostu chciał cię przewieźć z punktu A do B, a przy okazji unieszkodliwić na kilka godzin. Podanie flunitrazepamu czy jakiejkolwiek innej substancji o podobnym działaniu to umożliwia.

Siedziałem przez kilka dłuższych sekund, patrząc tępo przed siebie. Prawniczka w tym czasie przywołała do siebie kelnera i domówiła prosecco. Zdaje się, że kawa nie była wystarczająca na ten dzień.

– Ale po co… – wymamrotałem. – Nic nie rozumiem.

– Ktoś zadzwonił na policję i zgłosił, że wie, gdzie znajduje się poszukiwany przez policję morderca. Jak już mówiłam, nie wiem czy kogokolwiek zabiłeś, choć sądząc po tym, że to akurat Kotetsu poprosił mnie o pomoc, może świadczyć o jednym, ale nie chcę też wiedzieć. Rozumiesz? Nie obchodzi mnie to. Możesz być najgorszym zbrodniarzem na ziemi, a ja tylko dostaję pieniądze za ratowanie ci skóry.

– Jest pani obojętne to, że mogłem naprawdę zrobić wszystko to, o co zostałem oskarżony?

– Dokładnie. Jak już mówiłam, mam to gdzieś. Moja praca nie polega na osądzaniu kto jest dobry, a kto nie, tu chodzi o ratowaniu im skóry. Tak jak tobie.

– Pieniądze są ważniejsze od tego, że ktoś może naprawdę zagrażać ludziom?

Wzruszyła ramionami.

– Wyobraź sobie, że uwielbiam dostatnie, luksusowe życie. Myślisz, że gdybym przejmowała się tym, kto przeprowadza staruszków przez pasy, a kto im kradnie przekazy pocztowe z pieniędzmi, to mogłabym mieć swoje mieszkanie i wyjeżdżać na wakacje za granicę? W tym kraju kobieta jest warta mniej od przejechanego gówna, a ja nie mam zamiaru, by ktoś jeszcze po mnie deptał buciorami umazanymi w tym syfie. Ale zboczyliśmy z tematu – odchrząknęła. Kelner akurat przyniósł jej prosecco. Posłała mu krótki, choć serdeczny uśmiech, dziękując przy tym.

– Jest pani w stanie się dowiedzieć, kto to mógł być?

– Nie jestem prywatnym detektywem – odparła. – Ale mamy trop w postaci pizzy. Zadaj sobie kilka pytań: czy byłeś w lokalu, czy byłeś sam, czy wychodziłeś gdzieś, czy ktoś w ogóle miał powód do tego, by cię wrabiać. Myślę, że pamięć wróci ci z czasem, ale musisz jej pomóc. Jak trochę pogimnastykujesz mózg, tym lepiej dla ciebie.

Pokiwałem powoli głową.

– Jak mogę się pani odwdzięczyć?

– Hm?

– Za pomoc. I za posiłek. Nie mam przy sobie pieniędzy i…

– Nie musisz. To nic.

– Kiedy wydaje mi się, że nie wypada mi tak tego zostawić.

– Gdybyś był tylko starszy, to zaproponowałabym, żebyś poszedł ze mną do łóżka – wzięła łyk musującego napoju. Aż się uśmiechnęła do siebie, gdy bąbelki przyjemnie skoczyły jej do ust. – Chociaż lubię mężczyzn młodszych od siebie, to jednak jesteś za młody. Gdybyś miał chociaż skończone dwadzieścia lat, to pewnie inaczej byśmy to rozegrali.

– Na pewno – uśmiechnąłem się do niej zawadiacko.

Spojrzała na mnie znad kieliszka.

– Mówię poważnie. Jesteś w wieku mojego syna.

– Rozumiem.

Chcąc nie chcąc – wylądowaliśmy razem w hotelowym łóżku. Pierwszy i jedyny raz w życiu uprawiałem seks z o tyle lat starszą od siebie kobietą. Musiałem przyznać, że byłem na swój sposób zachwycony. Nie było w niej żadnych zahamowań. Ani grama wstydu czy zawahania. Nie byłem pewny czy to domena wszystkich kobiet około czterdziestki, czy to po prostu ona była tak wyjątkowa.

Nie czułem się w ogóle źle, że współżyłem z o tyle starszą od siebie kobietą. Zastanawiałem się czy może ona przeżywała jakieś wewnętrzne rozterki, choć trudno było mi to przyznać. Po wszystkim oparła się swobodnie zagłówek łóżka i przykryła kołdrą, jakby delektowała się udanym seksem. Z zadowoleniem zapaliła papierosa. Zaproponowała mi, ale odmówiłem. Seks miał w sobie coś takiego, że odechciewało mi się palić. A przynajmniej gdy byłem młody. Z wiekiem odczuwałem coraz większą chęć sięgnięcia po papierosa po stosunku, jakby było to dopełnienie jakiegoś rytuału. Często powstrzymywało mnie jedynie to, że wolałem po prostu leżeć z moim partnerem w łóżku i go przytulać niż palić. Choć, co niestety musiałem przyznać, zdarzało mi się przegrywać z nałogiem. Mój partner był niepocieszony, ale po prostu musiałem wyjść zapalić. Coś aż rozsadzało mnie od środka, jeśli nie mogłem zaciągnąć się nikotyną i dymem. Problem ten wcale nie zniknął, gdy przestałem palić. Wprost przeciwnie! Wydawało mi się, że było jeszcze gorzej. Ach, te cholerne papierosy.

– Masz coś w areszcie? – spytała, strzepując popiół do popielniczki, którą położyła sobie na piersi przykrytą białą, hotelową pościelą.

– Hm? – obejmowałem ją w pasie. Bardzo chciało mi się spać.

– Jakieś ubrania. Albo inne przedmioty.

– Chyba tylko koszulkę.

– Nie wracaj po nią.

– Dlaczego?

– Jakby ci to powiedzieć… Areszty i więzienia są wylęgarnią pasożytów. Między innymi wesz.

– Obrzydliwe – jęknąłem.

– Tak. Dlatego lepiej to tam zostawić. Nigdy nie wiadomo, co mogło się do tej koszulki przyczepić. Tę, którą dostałeś do sądu też lepiej wyrzuć. Nie potrzebujesz takich pamiątek.

Wzięliśmy razem prysznic. Wysuszyliśmy się i ubraliśmy. W międzyczasie opowiadała mi o swoim synu, o którego ją spytałem. Zdaje się, że bardzo go kochała. Mówiła o nim w samych superlatywach, jej ton był przy tym całkiem inny. Jakby zmiękła i czule obejmowała jego postać samymi słowami. Jak słodko by było, gdyby to o mnie ktoś tak mówił. Aż ciekawiło mnie, gdzie podziewali się moi rodzice. Czy w ogóle wiedzieli o tym, co się ze mną działo? W końcu wszystko mogło się skończyć naprawdę tragicznie.

 

Tego samego dnia wróciłem do bursy. Zgodnie z poleceniem Kimury Mayumi wyrzuciłem koszulę, którą dostałem w areszcie. Sam niemal natychmiast poszedłem się umyć. Choć brałem prysznic w hotelu, to czułem, że powinienem jeszcze raz się wykąpać, pozbyć się ewentualnych insektów i zupełnie zmyć z siebie zapach sądu i prawniczki. W recepcji nikt nie pytał, gdzie byłem, co robiłem. Starsza pani zagadnęła mnie tylko, jak się miałem, a następnie uśmiechem odprowadziła mnie aż do schodów. Nikt w bursie nic nie wiedział. Nikt ze szkoły nie próbował się ze mną skontaktować. Żadne z moich rodziców ani rodzeństwo przez cały dzień nie dawało znaków życia. Nie rozumiałem nic.

– Hej – rzucił Ren, gdy wyszedłem z łazienki. Ubrałem się w spodenki i koszulkę. Przydługie włosy wycierałem ręcznikiem.

Stałem przez dłuższą chwilę w progu, patrząc na niego. Uśmiechnął się do mnie, jednak nie potrafiłem odwzajemnić tego gestu. Siedział przy swoim biurku. Chyba coś pisał.

– Hej – mruknąłem, unikając jego wzroku. Usiadłem na swoim łóżku, omijając przy tym dzielącą pokoje linię na podłodze.

– Cały dzień cię nie widziałem.

– A wczoraj?

– Hm?

– A wczoraj mnie widziałeś? – rzuciłem dość pretensjonalnie w jego kierunku.

– Chyba też nie. Co się stało?

Poczułem, jak serce uderza mi mocniej w piersi. Zaczerwieniłem się na twarzy.

– Nie wiem. Ja… Chyba się z kimś pobiłem.

– Masz całe czerwone nadgarstki – stwierdził. Spojrzałem na swoje ręce. Były obtarte i posiniaczone.

– No tak – bąknąłem. – Nieważne. Wszystko w porządku.

– Na pewno? – spytał troskliwie, pochylając się nieznacznie w moją stronę. – Nie dawałeś znaków życia. W dodatku jak zwykle nie wziąłeś telefonu.

– Zapomniałem. Przepraszam.

Pokręcił głową, po czym wrócił do tego, co robił wcześniej. Siedziałem przez moment w zupełnym bezruchu, aż sięgnąłem do swojej szafki nocnej. Telefon leżał w niej wyłączony. Rozładowany. Podłączyłem komórkę do ładowania. Ubrałem się, po czym wyszedłem po coś do jedzenia. Byłem bardzo głodny.

Wróciłem z jedzeniem na wynos z knajpki niedaleko. Rena nie było. Stałem przez kilka dłuższych chwil w drzwiach, aż w końcu zdjąłem buty i usiadłem do jedzenia. Wszystko wydawało się takie obce i nieswoje. I choć byłem bardzo głodny, to nijak nic nie mogłem poradzić na to, że czułem się kompletnie oderwany od rzeczywistości. Jakby ktoś wyjął mi kilka dni z życiorysu. W zasadzie, tak właśnie było. Nie miałem pojęcia, ile byłem nieprzytomny, jak długo siedziałem zamknięty w baraku, w dodatku dzisiaj miałem rozprawę sądową. Nie byłem pewny, jaki był dzień tygodnia, czy nie powinienem być w szkole czy może stało się coś innego.

Włączyłem telefon. Niemal od razu dostałem mnóstwo powiadomień z różnych aplikacji oraz informacje o nieodebranych połączeniach oraz nieodczytane smsy. Wiadomości od Nanami, Yune, Mahiro, Kage, mojej mamy i… Kouyou. Większość z tych wiadomości nie dotyczyła niczego ważnego. Jakieś głupoty. Nawet moja mama pisała do mnie o zupełnych bzdurach. Jedynie Kouyou spytał czy wszystko w porządku. Zdałem sobie sprawę, że miałem nieodczytane wiadomości z ostatnich trzech dni.

Rozległ się dźwięk mojego dzwonka.

– Halo? – odebrałem. Głos mi dziwnie zachrypł, sam nie wiedziałem, dlaczego.

– Yuu? Hej. Tu Kouyou.

– Kouyou. Och – mruknąłem, jakbym zapomniał, w jaki sposób wita się z ludźmi. – Hej.

– Dostałem sms, że masz już aktywny numer.

– Aha.

– W porządku?

Rozejrzałem się po pokoju, jakbym szukał Rena lub jakiegoś podsłuchu. Ale Ren wyszedł i wątpliwe było to, że mógł gdziekolwiek założyć podsłuch.

– Nie jestem pewny – odparłem. – Widziałem właśnie, że pisałeś. Przepraszam, że nie odpowiadałem.

– Co się stało?

Pokręciłem głową, jakby mógł to zobaczyć.

– Nie wiem. Kouyou, ja… Mam mętlik w głowie.

Przez dłuższą chwilę po drugiej stronie trwała cisza. Już myślałem, że się rozłączył, jednak nagle westchnął ciężko.

– Rozumiem. Czyli z kina nici. To nic. Dzięki za wszystko i…

– Słucham? – przerwałem mu.

– To ja słucham.

– Powiedziałeś kino. Jakie kino?

– Nie jestem pewny czy jesteś poważny czy się ze mnie nabijasz, dlatego…

– Śmiertelnie poważny – wstałem. – Naprawdę, ja… Ja nie wiem, co się stało. Byłem nieprzytomny, nawet nie wiem przez jaki czas i ledwo co pamiętam. Nie wiem, jak do tego doszło.

– Jasne – prychnął. – Trzymaj się.

– Nie, nie, zaczekaj! – rzuciłem panicznie. – Nie nabijam się z ciebie, Kouyou, przysięgam! Przysięgam na wszystko co mam!

Znowu milczenie. Myślałem, że się rozłączył, jednak połączenie w dalszym ciągu trwało.

– Nie pamiętasz?

– Nie. Naprawdę, musisz mi uwierzyć. Chcę się z tobą spotkać, bardzo. Zależy mi na tobie.

– Mieliśmy iść do kina w przyszłym tygodniu – powiedział spokojnie po chwili. – Umówiliśmy się na to chyba trzy dni temu.

– Trzy dni?

– Tak.

Usiadłem na łóżku. Nie licząc dzisiejszego dnia to były dwa dni. Miałem dwa dni wyjęte z życiorysu.

– Wtedy też było jakoś dziwnie. Mówiłeś dziwnie.

– Co mówiłem?

– To znaczy… Najpierw rozmawialiśmy i mówiłeś jakieś bzdury. Jakby ci ktoś lufę przystawiał do głowy. A później… Później było luźniej. Byłeś spokojniejszy. Ale od tamtej pory nie dawałeś znaków życia, więc pomyślałem, że po prostu mnie spławiłeś, jak nie odbierałeś. Myślałem, że zablokowałeś mój numer, ale przyszło mi powiadomienie, że jesteś aktywny, dlatego… Nic z tego nie rozumiem. W ogóle, twojego zachowania. Mam wrażenie, że nie powinienem się z tobą w ogóle widzieć. To, jak wtedy rozłożyłeś tych kolesi… Zawsze będę ci za to wdzięczny, tylko… Sam już nie wiem, co o tobie myśleć.

– Nie dziwę ci się. Ale przysięgam, że nie mam wobec ciebie żadnych niecnych zamiarów.

Roześmiał się.

–Tak właśnie powiedziałby ktoś, to miałby wobec mnie niecne zamiary.

– Kouyou, chcę żebyś wiedział, że gdybym nie odzywał się znowu tak jak ostatnio, to wcale nie dlatego, że cię unikam lub bawię się z tobą.

– A dlaczego?

– To… to skomplikowane. I sam nie wiem, co o tym myśleć, tylko… Ach! Chciałbym ci wszystko powiedzieć, żebyś mógł mnie zrozumieć. Bardzo staram się wydostać z jednego bagna i wydawało mi się do niedawna, że nieźle mi szło.

– Chyba nie jesteś ćpunem?

– Nie, nie – zaśmiałem się.

– Ani gangsterem?

Już chciałem odpowiedzieć, jednak zamarłem z rozchylonymi ustami. Sam nie wiedziałem. Byłem? Czy nie? Z jednej strony przecież wyraźnie powiedziałem, że kończę ze swoim mafijnym życiem, ale z drugiej… To wciąż się za mną ciągnęło.

– Nie – odpowiedziałem. – Raczej nie.

– Aha – odparł. Zdaje się, że to zawahanie w moim głosie było dla niego wystarczającą odpowiedzią. – Rozumiem.

– Kouyou, ja…

– Yuu – przerwał mi. – Muszę kończyć. Idę zaraz na korepetycje. Odezwałbyś się do mnie później?

– Jeśli tego chcesz.

– Chcę. Tylko nie wiem czy ty chcesz.

– Chcę. Też chcę. Jasne, że chcę.

– To dobrze – usłyszałem uśmiech w wypowiedzianych przez niego słowach. – Bo lubię słuchać twojego głosu. Nawet jak nieporadnie się tłumaczysz. Trzymaj się. Pa.

– Ja… Pa.

Rozłączył się.

Serce waliło mi w piersi. Lubił słuchać mojego głosu. Och. O cholera.

– A niech cię, Kouyou – powiedziałem do siebie.

 

*

 

– Gdzieś ty był, do cholery?! – Nanami uderzyła mnie twardą okładką lektury, jak tylko zobaczyła, że drzemałem w swojej ostatniej ławce. Niemal natychmiast poderwałem się do pozycji siedzącej.

– Auć, kurwa! – jęknąłem, rozmasowując obolałe miejsce.

– Auć, to ja ci zaraz zrobię – fuknęła, już przymierzając się do następnego ciosu.

– Dobra, wystarczy – Yune zabrał jej książkę.

– Hej, oddawaj!

– Dziękuję – westchnąłem z wdzięcznością dla przyjaciela.

– Ale poważnie, kurwa, gdzieś ty się podziewał? – teraz to on uderzył mnie książką w ramię. Słabiej od Nany, jednak wciąż.

– Miejcie litość, co?

– Jeśli wyjaśnisz nam, gdzie byłeś.

Pokręciłem głową.

– Zapiłem i wylądowałem w rowie. Jakiś koleś mnie znalazł, zabrał na izbę wytrzeźwień i miałem przewalone ze starymi.

Yune i Nanami najpierw patrzyli przez dłuższą chwilę na mnie, a później wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Nie byłem pewny czy kupili tę historyjkę. W zasadzie, nawet nie bardzo interesowało mnie to czy ich przekonałem, czy nie. Miałem wymówkę, wydawała się dość dobra. Przynajmniej na pozór.

– Sam zachlałeś? – spytała Nana.

Wzruszyłem ramionami.

– Raczej nie.

– To do ciebie niepodobne – stwierdził Yune, siadając obok. Nauczyciel właśnie wszedł do klasy, dlatego wszyscy zaczęli zajmować swoje miejsca.

– Cholernie niepodobne – dodała Nanami. Usiadła przed nami, ostentacyjnie rzucając lekturę na ławkę. Yune wyciągnął dokładnie taką samą książkę. Spojrzałem na okładkę. No tak, dzisiaj mieliśmy zacząć ją omawiać.

– Dajcie spokój – prychnąłem, pochylając się lekko. Świetnie, nie przeczytałem lektury, w dodatku w pamięci miałem jedną wielką dziurę. Jakby ktoś wiertłem kopalnianym zajął się wielkim blokiem żółtego sera i wstawił mi go do głowy, zamiast mózgu. Nie miałem ochoty, by nauczyciel wziął mnie do odpowiedzi, więc udawałem, że mnie nie było.

Przez resztę dnia czułem się jak ogłuszony. Ludzie coś do mnie mówili, a słowa zdawały przelatywać zupełnie obok. Na treningu też czułem i zachowywałem się przy tym jak ożywiony trup. Choć starałem się ile mogłem, to w końcu nawet trener kazał mi zejść z boiska. Zapytał czy wszystko ze mną w porządku, na co ja odparłem, że przewieziono moją babcię do szpitala i były nikłe szanse, że przeżyje. Dodałem, że babcia się mną zajmowała od dziecka i zastępowała matkę, gdy moi rodzice byli zajęci sobą. Trener posłał mi tylko współczujące spojrzenie, poklepał po ramieniu, po czym kazał mi iść do domu. Na odchodne rzucił jeszcze coś na pocieszenie odnośnie mnie i babci, ale nie pamiętałem co takiego powiedział. Babcia pewnie w grobie się przewróciła po tym paskudnym kłamstwie. Nienawidziła mnie i dokładnie pamiętałem, jak wypowiadała moje imię – jakby miała splunąć z obrzydzeniem. Nienawidziła dzieciaka, którego nikt nie chciał. Bękarta, który tylko sprawiał masę problemów. Moje rodzeństwo było dla niej świętością, jednak ja w jej oczach uchodziłem za największe zło wszechświata. Wtedy mógłbym szczerze powiedzieć jej prosto w oczy, by się pierdoliła, ale cholera, starucha miała rację. Zawsze miała. Byłem tylko chodzącym problemem. Jaka szkoda, że zmarła, gdy byłem jeszcze w podstawówce, pewnie z rozkoszą oglądałaby, jak moje życie powoli się stacza jak śniegowa kula po stromym zboczu, niszcząc i pochłaniając wszystko po drodze. Pewnie dreptałaby dookoła zgarbiona, pokazując na mnie i powtarzałaby, że miała rację. Niech cię szlag, babciu. Mam nadzieję, że smażysz się w piekle.

Wyszedłem całkiem zły z treningu. Choć musiałem przyznać, uspokoiłem się, gdy tylko poczułem, jak mój telefon wibruje w kieszeni, a na wyświetlaczu pojawiło się imię Kouyou.

– Cześć, mafiozo – rzucił ze śmiechem w głosie na przywitanie. – Przeszkadzam?

– Hej, damo w opałach – odbiłem piłeczkę, na co zachichotał. – Nie. Właśnie wracam do domu z treningu.

– Zmęczony?

– Nie bardzo. Nie do końca dziś pograłem. A jak ty się masz?

– Nieźle. Powiedziałbym nawet, że naprawdę dobrze. Odwróciłbyś się?

– Hm? Po co?

Stanąłem, rozglądając się. Na dworze było już ciemno, latarnie delikatnie rozświetlały ciemność swoim słabym światłem. Rozejrzałem się uważnie po parku, aż w końcu się odwróciłem. Kouyou był kilkadziesiąt metrów za mną. Pomachał mi, jak tylko zorientował się, że go dostrzegłem. Odmachałem mu.

– Śledzisz mnie? – spytałem, śmiejąc się. Akurat podeszliśmy do siebie. Schowałem komórkę do kieszeni, by w pełni skupić się na jego ślicznej buzi.

– Nie. Chyba idziemy na ten sam przystanek – uśmiechnął się. – Jesteś może zajęty?

– Teraz?

– Teraz. Dzisiaj. W ogóle.

– Dzisiaj nie.

– W takim razie zjedz ze mną ramen – posłał mi szeroki uśmiech. – Jeśli tylko chcesz, bo…

– Chcę. Bardzo chcę.

No i poszliśmy na ten ramen. Nazwałbym to moją pierwszą randką z Kouyou. Pierwszą z niewielu. Było mi szczerze przykro, że nasz nasza relacja nie mogła wtedy przetrwać. Szczególnie żal mi było Kouyou, bo wiedziałem, jak bardzo się do mnie przywiązał. Może, gdybyśmy spotkali się w nieco innych okolicznościach, kilka lat później… Może, gdybym już naprawdę pozbył się z mojego życia Rena, to rzeczywistość wyglądałaby teraz zupełnie inaczej. Być może budziłbym się codziennie z widokiem tych sarnich oczu, kłóciłbym się z ich właścicielem, bo choć nasze temperamenty były różne od siebie, to jednak łączyło nas tak wiele, że nasze charaktery były takie same niemal pod każdym względem. I to było odrobinę przerażające i przytłaczające. To, jak dobrze się rozumieliśmy. Nawet bez słów. Gdy widziałem Kouyou, to wydawało mi się, że patrzę na swe lustrzane odbicie. Wyobrażałem sobie, że po tych wszystkich latach, gdybyśmy spotkali się w bardziej sprzyjających okolicznościach, nigdy nie zostawiłbym go. A już na pewno nie tak podle, jak to naprawdę zrobiłem. Jednak kto wie, może nie przetrwalibyśmy ze sobą tak długo, jak tego byśmy chcieli. W końcu ja byłem wredny, on również potrafił być nieziemsko złośliwy. Ale w dalszym ciągu nie zasługiwał na nic, co mu zrobiłem. A ja nie zasługiwałem na kogoś takiego jak on. Na kogoś tak wiernego, oddanego i szczerego. Kou był jedyny w swoim rodzaju i bzdurą było mówienie, że nie istnieli ludzie niezastąpieni. Nikt inny nie mógł być jak Kouyou. Był tylko on – jedyny w swoim rodzaju.

– To mówisz, że dzisiaj nie pograłeś na treningu? – Kouyou wciągnął makaron. Spojrzał na mnie znad miski, po czym uciekł gdzieś wzrokiem.

– Jakoś tak wyszło.

– Kiepsko grasz?

– Dzisiaj. Dzisiaj wyjątkowo mi nie szło. Nie mogłem się w ogóle na niczym skupić.

– Rozumiem. Gangsterzy chyba już tak mają, że się denerwują i nie mogą się na niczym skupić.

– Hej! – zaśmiałem się. Jego usta wygięły się w subtelny uśmiech. – Nie jestem gangsterem.

– Nie? A to przepraszam.

– A tobie jak minął dzień?

Pokręcił głową.

– Chyba zawaliłem sprawdzian z matmy. Znowu.

– Czyli nie tylko ja miałem tak kiepski dzień.

– No tak – westchnął ciężko. – Głupia sprawa z tą matmą.

– Może ci z czymś pomóc? Nie jestem w tym aż taki zły, na jakiego wyglądam.

– Nie. Naprawdę… Nie chcę, żebyś od razu odkrywał, jakim debilem jestem. Zostawmy to na później.

Nie byłem w stanie powstrzymać wybuchu śmiechu. Kou widocznie się zarumienił. Uciekł wzrokiem gdzieś w bok, co zupełnie mi się nie podobało. Chciałem, by na mnie spojrzał. Bym mógł patrzeć w jego śliczne oczy.

– Dlaczego? I tak się kiedyś dowiem, a poza tym nie jesteś debilem.

– Tak uważasz?

– Tak uważam i tak jest.

Spojrzał na mnie. Nareszcie! Spojrzałem w te oczy. W te cudowne, hipnotyczne oczy o migdałowym kształcie, które były jak zwierciadło duszy, jego nieskazitelnego, szklanego serca. Mrugając trzepotał wręcz nienaturalnie długimi i ciemnymi rzęsami, niczym zgrabna kokietka, próbująca uwieść swego amanta. Jednak on nie robił tego celowo. Nie mógł w końcu zapanować nad tym, jak piękny był na zewnątrz, jak i w środku.

– Masz ładne oczy – palnąłem ni z gruszki, ni z pietruszki, w ogóle nie kontrolując siebie i tego co mówiłem. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z tego, co powiedziałem i jak bardzo było to nieodpowiednie z mojej strony. – O rany, przepraszam, ja tylko…

– Tak sądzisz? – wymruczał pod nosem, spuszczając głowę.

– Ja… Tak. Tak sądzę. Są piękne. W ogóle… Sam cały jesteś śliczny.

Jego twarz była już koloru czerwonego pomidora. Wręcz płonął. Jego policzki zdawały się buchać takim gorącem, że chyba mógłbym usmażyć na nich jajecznicę. Kouyou był cudowny. Piękny, mądry, zawzięty, pełen nieoswojonego temperamentu. Był kimś, kogo mógłbym kochać przez resztę życia, trwając przy tym w burzliwym, przewrotnym związku. Choć nie sądziłem czy bycie w tak gorącej, emocjonującej relacji byłoby na dłuższą metę dobre.

Może dobrze się stało. Być może tak właśnie miało być, że nasza relacja-nierelacja przetrwała jeszcze do września lub też października następnego roku. Sam nie byłem pewny, kiedy dokładnie się rozstaliśmy. Pamiętałem jednak wakacje z ciocią Yuri, na które matka wręcz wysłała mnie bez telefonu. Dlatego kontaktowaliśmy się z Kouyou, pisząc listy. To było dziwne i staroświeckie, jednak napawało mnie to silną ekscytacją. Aż żałowałem, że ze swoim mężem nigdy nie wymienialiśmy się korespondencją na żadnym etapie naszego związku. Żałowałem również tego, jak próbując chronić Kouyou przed sobą i przed moją nieustannie ścigającą mnie przeszłością, złamałem mu serce. Z czasem byłem w stanie mu to dokładnie wyjaśnić, a on mógł w końcu pojąć moje działania. Jednak było już za późno na naprawianie czegokolwiek i obaj o tym dobrze wiedzieliśmy. Gdy w końcu mogliśmy siebie zrozumieć, w moim sercu panowała pustka, a kiedy po czasie udało mi się sprawić, by ktoś mógł wejść do niego wejść, tą osobą nie był Kouyou. Wtedy, gdy jadłem z nim ramen na naszej pierwszej skromnej randce, wydawało mi się, że Kou był jak moje wielkie przeznaczenie. Moja muza, bratnia dusza. A nie był. Droga Amaterasu, mimo wszystko, dziękuję ci, że sprowadziłaś Kouyou na moją drogę. Dziękuję, że mogłem mieć w moim życiu tak wspaniałego przyjaciela.

 

Pocałowałem go jeszcze tej samej jesieni. Nie w usta, choć z początku bardzo tego chciałem. Odbywał się jakiś jesienny festiwal. Weszliśmy razem do niemal zupełnie pustego salonu gier, który został rozstawiony pod wielkim namiotem specjalnie na tę okazję. Było ciemno, wszyscy wyszli obejrzeć paradę, więc mogliśmy bez kolejki zagrać w kilka gier. Postanowiliśmy spróbować naszych sił w rzucaniu do kosza. Z początku szło mi tragicznie, nigdy nie byłem jakimś specem od koszykówki. Kouyou jednak radził sobie lepiej. Ograł mnie w dwie pierwsze rundy, jego wynik pobił nawet wcześniej ustanowione rekordy. Wciąż pamiętałem, jak powietrze nagle zgęstniało, gdy odwrócił się do mnie z szerokim uśmiechem na twarzy. Tak, bo Kouyou nie uśmiechał się wyłącznie ustami. On całym sobą był jak szczęście. Jego policzki były jak słodkie rumiane bułeczki, a oczy zamieniały się w dwie szparki, z których kącików kipiała radość. Nigdy nie wyszedłem z podziwu, jak potrafił się uśmiechać oczami. Były momenty, gdy z całych sił walczył ze sobą, by nie pokazywać emocji, gdy na przykład go rozśmieszyłem. Jednak jego sarnie oczy zawsze wszystko mi mówiły.

I pocałowałem go. Śmiał się właśnie, był zadowolony ze swojego wyniku. A ja go pocałowałem w policzek. Nieodpowiedzialnie, wyłączając zupełnie myślenie. Moje usta dotknęły jego skóry. Był zaskoczony. Bardzo zaskoczony.

– Mogłeś mnie uprzedzić – wymamrotał, odwracając się ode mnie bokiem. Jego twarz kipiała soczystą czerwienią zawstydzenia. – Nie byłem gotowy…

– Przepraszam. Następnym razem spytam – nieśmiało trąciłem go łokciem w bok. – Nie podobało ci się?

– Nie o to… Tylko… O rany, Yuu! – westchnął przytulając się do mnie. – Trochę mi na tobie zależy – wymamrotał. Szczęście, że mówił blisko mojego ucha, bo nie byłem zbyt pewny, co burczał pod nosem.

– Trochę?

– Trochę bardzo. Bardzo. Lubię cię bardzo.

– To dobrze. Bo ja ciebie też bardzo lubię.

– Mój ty wybawco – zaśmiał się, puszczając mnie. Źle się poczułem, gdy ciepło jego ciała oddaliło się ode mnie. Tak piekielnie pragnąłem, by znów móc go objąć, że chyba bym siłą zamknął go w swoich ramionach.

Chciałbym móc dać mu tę gwarancję, że go nigdy nie skrzywdzę. Chciałbym dać mu miłość, której wtedy potrzebował. Jednak w chwili, gdy uratowałem mu życie i umówiliśmy się na spotkanie, zostało przesądzone, że skończy się to z hukiem i łzami.

– To co? Idziemy na pizzę? – zaproponował wesoło, trącając mnie łokciem w bok. Ruszył w stronę wyjścia.

– Tak. Jasne – podążyłem za nim.

Poszliśmy do małej pizzeri ulokowanej gdzieś między wąskimi, bocznymi uliczkami. Usiedliśmy przy jedynym wolnym stoliku i zmówiliśmy pizzę pół na pół. Jedna połowa była z dodatkową warstwą sera, druga była praktycznie z samym mięsem. Bardzo niezdrowo, ale jakby pizza w ogóle była czymś zdrowym. Zamówiliśmy przy okazji po puszce coca-coli. Czekając na nasze zamówienie, dostrzegłem gdzieś w tłumie Nanami. Z jakiegoś powodu poczułem się cały spięty, gdy tylko zdałem sobie sprawę, że to była naprawdę ona. Siedziała bokiem w moją stronę, dwa stoliki dalej. Westchnąłem ciężko, mimowolnie pochylając się, by mnie nie zauważyła. Dlaczego w ogóle się chowałem? To była Nanami, moja kumpela. Prawdopodobnie i ona, i ja przyszliśmy na randkę w to samo miejsce, co było zabawnym zbiegiem okoliczności. Jednak nie było mi wcale do śmiechu. Ona siedziała z jakąś wyjątkowo śliczną dziewczyną, ja byłem z wyjątkowo ślicznym chłopcem. Ale nie mogłem… Nie potrafiłem się rozluźnić.

– Zepsuła im się lodówka i mają tylko ciepłe napoje – powiedział Kouyou, wracając do naszego stolika z dwiema puszkami coli dla nas. Podał mi moją, podziękowałem mu niemrawo. Usiadł obok mnie z uśmiechem, jednakże, gdy tylko dostrzegł moją nietęgą minę, uśmiech zszedł mu z twarzy. – Coś się stało?

– Co? Nie… Nie. Tak tylko… Przypomniało mi się, że mam sprawdzian z funkcji.

– Ach… Rozumiem. Stresik cię złapał.

– Tak. Można tak powiedzieć – posłałem mu blady uśmiech. – Hej, a może poprosimy, żeby zapakowali nam pizzę i zjedlibyśmy w parku? Tu jest za dużo ludzi, nie ma nawet jak porozmawiać.

– W sumie. Czemu nie – Kouyou zmarszczył brwi. Przez pół drogi narzekał, jak zimno mu było w nos, dlatego tak się cieszył, że w końcu wejdziemy do jakiegoś pomieszczenia.

– Spytałbyś? Zapłacę za pudełko. Pójdę jeszcze skorzystać z łazienki.

– W porządku.

Bardzo nie chciał wychodzić, co było po nim widać. Nie potrafił mi jednak odmówić, co dość niecnie wykorzystałem przeciwko niemu. Nie powinienem był tego robić, jednak czułem, że jeśli zaraz stamtąd nie wyjdę, to będę wciąż patrzył na Nanami, aż ona dostrzeże mnie. Wtedy wszystko byłoby zgubione. Cała ta intymność naszej randki, luźna atmosfera, a poza tym wiedziałem, że zostanę później zasypany masą pytań o Kouyou. Chciałem tego zwyczajnie uniknąć.

Załatwiłem swoją potrzebę w toalecie. Gdy z niej wyszedłem, Kouyou właśnie odbierał naszą pizzę przy ladzie. Podszedłem do niego, by zapłacić za pudełko, jednak mężczyzna, który nas obsługiwał powiedział, że nie ma potrzeby dopłaty. Miło nas to zaskoczyło. Wychodząc, mimowolnie zerkałem w stronę Nanami, jednak była odwrócona do mnie tyłem i chyba nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że byłem tak blisko niej.

Wyszliśmy na promenadę. Kouyou był wyraźnie niezadowolony, jednak nic nie mówił. Ogrzewał dłonie na nagrzanym pudełku pizzy, które niósł i szedł tam, gdzie go prowadziłem. Przysiedliśmy z jednej z wielu wolnych ławek. Otworzył pudełko, przyjemny zapach pizzy uderzył mnie gwałtownie i mocno, jakby miał za moment zwalić mnie z nóg.

Coś mnie zabolało w środku. Zrobiło mi się niedobrze, jakbym zjadł coś naprawdę niestrawnego. Kouyou zaczął jeść, a ja przez dłuższy moment siedziałem, patrząc na niego w jakiejś gorącej trwodze, która w jednej sekundzie objęła mnie ciasno i silnie jak łapa górskiego olbrzyma. Wszystko mi się w głowie telepało i dzwoniło, w uszach szumiała krew. Patrzyłem na usta Kouyou. Wziął pizzę do ust, odgryzł kawałek, począł przeżuwać. To było okropne.

Tamtego dnia jadłem pizzę. Nie sam, choć nie wiedziałem do końca z kim wtedy byłem. Pamiętałem też, że byłem na promenadzie. A przynajmniej przez krótki moment na niej byłem. Przed oczami stanęły mi plecy osoby, za którą szedłem, widziałem ją i jednocześnie wiedziałem, ale i nie wiedziałem, kim była.

– Yuu? Yuu, w porządku? – Kouyou pomachał mi dłonią przed twarzą. Spojrzałem na niego tak nieobecnym wzrokiem, że aż się zląkł. – Co się stało?

– Nie wiem. Ja… Przepraszam, nie wiem, co się dzieje – bąknąłem. Chciałem wstać i odejść od niego, jednak byłem kompletnie niezdolny do ruchu.

– Mam zadzwonić po karetkę? Yuu, oddychaj…

Usłyszałem dźwięk swojej komórki. Mimowolnie wyciągnąłem ją z kieszeni kurtki. Dłoń mi drżała. Przed oczami wciąż przelatywała mi postać osoby, z którą byłem tamtego dnia. Jak przebłyski lampy błyskowej, która nieprzyjemnie migdała i raziła w oczy. Wytężyłem cały swój umysł, by skupić się na telefonie. Zmrużyłem oczy, patrząc na ekran.

Połączenie przychodzące: Ciocia Yuri

 

---

 

Cześć Żuczki! Witam serdecznie po nie tak długiej nieobecności. Chociaż od ostatniego Cruela trochę czasu minęło… Mam szczerą nadzieję, że wszystko u was w porządku i jesteście silni i zdrowi w tych dziwnych, niespokojnych czasach. Trzymam za was wszystkich kciuki, nieważne co robicie i z czym się zmagacie. Mam też nadzieję, że rozdział wam się podobał. Postaram się niedługo wrócić z czymś nowym, by umilić wszystkim czas. ❤

Do następnego~!

Komentarze

  1. Przez to, że tak długo nie ma od Ciebie nic nowego, kiedy w końcu coś opublikujesz łapię się na robieniu wielkich oczu i krzyczeniu w myślach 'jakie to jest dobre!!' po pierwszych kilku zdaniach... I tak ciągle, zdanie po zdaniu, dosłownie chyba nigdy w życiu nie będę mogła wyjść z podziwu nad tym, jak potrafisz pisać. To nawet nie jest piękne - Twój styl pisania to jest po prostu mistrzostwo. Jakim cudem nie ma już przynajmniej dwudziestu Twoich książek na półkach w księgarniach to jest dla mnie niepojęte. Opisałaś duszenie człowieka tak, że aż przeszły mnie ciarki. Opisałaś rozprawę sądową tak, że widziałam wszystko z najdrobniejszymi szczegółami i NO JAK TO MOŻLIWE?! Czyta się lekko, jedynym minusem jest to, że rozdział wciągnął mnie tak bardzo, że żyłam tylko obrazami w głowie i słowami, a tu nagle boom, koniec!! Uwielbiam całą tę otoczkę gangsterstwa i fakt, że właśnie tak, poniekąd niestety, wygląda życie - pieniędzmi załatwi się wszystko, od kupienia nowych butów po wymiganie się od więzienia czy nawet śmierci. Cała ta otoczka grozy i niebezpieczeństwa, która towarzyszy tym organizacjom to jest tak naprawdę nic, nawet 'zabiję cię' nie działa tak jak hajs :/// Uwielbiam też to, że niespodzianka - zakochałam się w Kouyou, przynajmniej w tym z 'wtedy'. Opisy jego oczu szczególnie mnie urzekły, wyobrażam sobie najpiękniejsze oczy na świecie!! Chciałabym alternatywną rzeczywistość, w której pokazana byłaby caaaała historia od nowa, ale w miejsce Taki włożyć Kouyou - jak by to było, gdyby ze sobą zostali :((( takie małe (wielkie) marzenie.
    Nie mogę żyć bez Twoich tekstów i wcale nie żartuję, proszę mieć to na uwadze. Życzę Ci mnóstwa weny, chęci do pisania, odskoczni od obecnej sytuacji i relaksu, nieważne w jakiej postaci. Tylko proszę, pisz! Kocham! 💜

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej, czekaj... To chyba nie koniec historii, nie? - To była moja pierwsza myśl po zobaczeniu, że nie ma kolejnych rozdziałów ale wiem, że nasza Tsukkomi walczy ze sobą żeby napisać kolejny rozdział 🧡 Będę czekać z niecierpliwością na dalsze losy Yuu.
    Świetnie piszesz i miło się czyta każdy rozdział z całym kalejdoskopem emocji, które wywołujesz :D
    Mam nadzieję, że Twoja wena oraz Ty nabierzecie siły i motywacji do dalszego pisania. Dziękuję za wszystkie twoje opowiadania i czeka na kolejne. Miłego dnia wszystkim i Tobie Tsukkomi 🧡

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

DZIĘKUJĘ

Popularne posty